» Pon sie 20, 2007 5:52
Godzina zero
Jako, że tej nocy nie było już nic więcej do zrobienia pozostawiliśmy panią Hortensję i jej gości w ogródku, a sami, z góry ustaloną trasą : promenada – deptak – szpital – park udaliśmy się do domu.
Wokół willi Dziadka panował niczym nie zmącony spokój.
- Ten profesor...- odezwał się Smarkacz po chwili namysłu. – Egipt, Bastet, przyjaciele z lat dziecinnych...
- Dziadek, pani Hortensja, doktor Zygmunt i Drogi Nieobecny – dodała Alex. – Sami znajomi...
Położyłem się na schodach za dnia wygrzanych słońcem. Nad moją głową błysnął i zgasł rój meteorytów.
- Philo – odezwał się nagle Dexter. – Powiedz, co wiesz o ciotkach ?
Fakt – nikt z nas jeszcze nie wspomniał o ciotkach, zajmujących główne miejsce na liście podejrzanych...
No cóz...ciotki były w moim życiu od zawsze, to znaczy od momentu, kiedy Dziadek wyjął mnie z kieszeni kurtki i postawił na biurku.
Nieciekawe, wiecznie zrzędzące osoby, roztaczające dookoła zapach naftaliny i pałające nienawiścią do wszystkiego, co nie pasowało do ich świata. Rzecz jasna – najbardziej nie pasowałem ja. Zostawiałem rude futro na ich żakietach, darłem pazurkami pończochy, plądrowałem zawartość torebek do momentu, gdy przez nieuwagę zamknięty w jednej z nich byłbym się udusił...
Z tego co było mi wiadome, ciotki nieco młodsze od Dziadka były jego kuzynkami w pierwszej linii i od samego początku nie znosili się wzajemnie. Najprawdopodobniej chodziło o myszy ukradkiem wkładane do tornistrów jeszcze za czasów szkolnych, o żaby, znienacka wyskakujące z drewnianych piórników, pająki, stonogi i inne stworzenia, których ciotki panicznie się bały.
Ja zapewne zajmowałem całkiem inną jakościowo niszę - jako kot i na dodatek rudy MUSIAŁEM być fałszywy, a moje wszelkie próby zjednania sobie ich sympatii kończyły się zwykle wrzaskiem – gdy znajdywano mnie śpiącego na kołdrze którejś z nich, albowiem czynić to mogłem tylko w jednym celu, o którym, przez szacunek dla pani Doroty lubiącej moje towarzystwo podczas poobiedniej sjesty, nie wspomnę. Dość powiedzieć, że gdy kilka razy Dziadek poprosił je, aby zajęły się mną na czas jego kilkudniowej nieobecności był to czas, który wzajemnie staraliśmy się sobie uprzykrzyć...
Ze swojej strony ograniczałem się do przynoszenia od czasu do czasu mysiego truchełka w porze posiłku, co wcale, moim skromnym zdaniem , nie równoważyło zapachu naftaliny zmieszanego z wonią konwaliowego mydła...
To wszystko, bez zbędnych komentarzy i dywagacji opowiedziałem przyjaciołom i w ten sposób – jak to określił Smarkacz – powstał portret psychologiczny dwu przestępczyń.
Bo co do tego, że działalność ciotek była mocno podejrzana nikt z nas nie miał nawet najmniejszych wątpliwości...
- Skoro ciotki należą do rodziny – rzekł Dexter – i wiedzą o Złotej Bastet, jest to najprawdopodobniej rodzinny skarb, w którego posiadanie usiłują wejść nieczystymi metodami.
To rzekłszy rozejrzał się wokół, aby sprawdzić, jakie wrażenie wywarły na nas jego słowa.
- Dalszy wniosek nasuwa się sam – kontynuował - Złota Bastet musiała przywędrować razem z profesorem...
- Z Egiptu – podsumowała Alex.
W koronach modrzewi zaszeleścił wiatr. Z parku, z kina letniego dobiegała stłumiona muzyka, a w trawie przemykały jakieś małe stworzonka.
- Wypadałoby zająć się profesorem – zaproponował Smarkacz. – Mam wrażenie, że lada moment może znalezć się w niebezpieczeństwie...
Alex przeciągnęła się i ziewnęła.
- Mam nadzieję – powiedziała – ze DZISIAJ nic się już nie wydarzy...
- A i jutro niezbyt dużo...- mruknął pod nosem Dexter: widać nieuchronnie zbliżała się zmiana pogody...
Kiedy Alex, Smarkacz i pies znikli w ciemności weszliśmy do domu i ułożyliśmy się do snu akurat w samą porę, bo przed bramką zatrzymał się samochód doktora Zygmunta.
- Wspaniały wieczór – podsumowała pani Dorota przekręcając klucz w furtce – a pomysł z kociątkiem naprawdę był nie z tej ziemi.
Dexter ponuro łypnął ślepiami, a ja cicho się roześmiałem.
- Prezent dla Maurycego też był doskonały – zaśmiał się Dziadek. – Mój Boże, Zygmuncie...czuję się taki młody...taki młody...
Przez koronkową firankę dostrzegłem jak uścisnęli się serdecznie i jak doktor pomaszerował do samochodu.
- Jak myślisz, Karolu – zawołał wsiadając – czy Maurycy podejmie GRĘ ?
- Jakbyś nie znał Maurycego...- odparł, śmiejąc się Dziadek. – Daję głowę, że na pewno już coś wymyślił...
Gdy światła samochodu znikły za zakrętem a z sofy rozległo się pochrapywanie Dextera cichutko zeskoczyłem z parapetu i podkradłem się pod drzwi sypialni Dziadka i pani Doroty.
- Mieliście fantazję...- zachichotała pani Dorota.
- Ależ Dorotko – odparł Dziadek – skąd ten czas przeszły ? MAMY fantazję, mamy...Dojrzeliśmy jak stare wino...
- A niektórzy...to znaczy niektóre... zamieniły się w ocet – powiedziała pani Dorota.
Usłyszałem szuranie kapci, skrzypienie łóżka i światło w sypialni zgasło.
- Powiedz mi jeszcze – do moich uszu dobiegł senny głos pani Doroty – jak to było z ....
Aż zapiszczałem z irytacji – zegar w jadalni wybił godzinę trzecią zagłuszając pytanie pani Doroty i odpowiedz Dziadka.
Powarkując prawie jak Dexter wróciłem do gabinetu , parę razy drapnąłem obicie fotela i ułożyłem się do snu. Zasypiając postanowiłem, że wstanę pierwszy . Miałem nadzieję, że rozmowa o dawnych czasach, która rozpoczęła się wieczorem zacznie się na powrót rano.
Obudził mnie dzwonek telefonu.
Dziadek szurając kapciami i w pośpiechu nakładając bonżurkę podniósł słuchawkę i od razu na jego twarzy pojawił się uśmiech.
- Byłem tego pewien – rzekł do słuchawki – ale nie przypuszczałem, że tak szybko zaczniesz grę...to może być naprawdę ciekawe....jeżeli chodzi o mnie mam zamiar bawić się doskonale...tak, jasne...wszystko opowiedziałem już Dorocie...Tak ? Oczywiście, że się zgadza...ma nawet pewną swoją koncepcję....Dobrze. Dobrze.
Pod „Kotem filozofem” to najwłaściwsze miejsce.
Odłożył słuchawkę i mocno podrapał mnie za uchem.
- Jedyne, co nam nie grozi to nuda – powiedział z uśmiechem, ale dla mnie zabrzmiało to dziwnie złowieszczo...
Powiewając ogonem zgrabnie wyminąłem na zakręcie Dextera i łeb w łeb wpadliśmy do kuchni.
Pani Dorota, w sportowym dresie wykonała parę przysiadów i napełniła nasze miski.
- No, Dorotko, - rzekł Dziadek mieszając kawę – jest tak jak mówiłem. Maurycy już wkroczył do akcji...
- Więc godzina zero wybiła – rzekła pani Dorota, a po moim grzbiecie przebiegł zimny dreszcz...
„Godzina zero” powtórzyłem w myślach i wybiegłem do ogrodu. Dexter zdążył już zająć najbardziej wygrzane miejsce na ławce , ale nie miałem najmniejszego zamiaru go z niego spychać.
W powietrzu wisiało coś znacznie grozniejszego niż dwójka cierpiących na nadpobudliwość ruchową i niepohamowaną żądzę przygód kociąt, coś tajemniczego, coś, co dawało się wyczuć w powiewie wiatru, szumie drzew, w odgłosach dobiegających z portu.

EVIVA L`ARTE - czyli premiera nowej książki ! Ogryzek i przyjaciele w formie drukowanej !!!