» Nie paź 28, 2007 15:46
Jak ja nienawidzę takiego straganu 1969ak... Ale dobrze, zostałam imiennie wezwana do tablicy, to odpowiem... Bo wcześniejszy post pisałam wyłącznie z pozycji zmęczonej pracą czterdziestolatki.
Przede wszystkim... W czwartek dostałam smsa, że barak jest i trzeba się umówić na obejrzenie, czy jest OK. Rozmawiałam z Twoim mężem telefonicznie. Dowiedziałam się, że obejrzeć można, ale decyzje już zostały podjęte i jutro czyli w piątek zostanie dokonana transakcja. Poza tym, barak jest OK, tylko ewentualnie żeby było super... trzeba troszkę odmalować. Zapytałam, co na podłodze, bo przecież koty nie mogą mieć nic chłonącego wodę. Mąż nie wiedział. Zbyszek pojechał w piątek, obejrzał, i jego pracy rzeczywiście było na 1 dzień. Zrobienie podłogi i wymiana drzwi. Ponieważ wtedy okazało się, że barak już w poniedziałek jedzie do Korabiewic i trzeba wszystko zrobić w sobotę, zaczęliśmy organizowanie.
W piątek wieczorem mój brat i ja... dzwoniliśmy po różnych znajomych, żeby pożyczyć większy samochód, bo wszystkie materiały trzeba jakoś przewieźć, prawda? W sobotę o siódmej rano brat pojechał do człowieka, od którego wziął transita. Spotkaliśmy się w Praktikerze o dziewiątej (bo wcześniej nie otwierają) i zakupiliśmy płyty OSB na podłogę, folię, zawiasy i tak na wszelki wypadek masę do uszczelniania dachu, nazwy nie pamiętam. Z tym wszystkim pojechaliśmy do Nowego Słupna, gdzie czekał barak. (Ach, no i skrzydło drzwi mój brat podarował swoje, żeby było jasne. Bo pan cieć właściciel chętnie za niewielką opłatą, oferował swoje. ) To na pewno nie była dwunasta. I wtedy z Olą obejrzałyśmy barak. Zapewniam Cię, 1969, że nie nadawał się do zamieszkania od razu, jak zapewniał Twój mąż. Zapadła natychmiastowa decyzja, że trzeba pomalować. Ale najpierw trzeba było wynieść metalowe stelaże, stary fotel, zerwać zgniłą i spleśniałą wykładzinę z podłogi i wyszorować wszystko! Powyginane płyty pilśniowe źle wróżyły szczelności dachu, więc nie żałowałam decyzji o kupieniu tego mazidła na dach. Brat musiał odwieźć duży samochód, a ja z Olą pojechałam po następne zakupy... farby, wałki i linoleum na podłogę... za które, informuję Cię, zapłaciłam z własnej kasy 700 zł... i to moja sprawa, bo p. Basia uważa, że linoleum jest be... i skoro się uparłam, że ma to super podłoga to mogę sama to sfinansować. I tak... my szorowałyśmy ściany i sufit... brat malował dach i robił drzwi, a potem lekko wzajemnie sobie przeszkadzając... my malowałyśmy a on układał folię i wycinane na miejscu płyty OSB. Zabrakło mniej więcej dwóch godzin, żeby z reszty wykładziny zrobić lamperię 40 cm nad podłogę, dociąć kupioną płytę na półki, które bedą osadzone na metalowych stelażach i przymocować stelaże... i tyle...
Skończyliśmy o 20.45.
Pan ciec - właściciel cały czas podpytywał, kto za to wszystko weźmie pieniądze a na moje wyjaśnienia, że nikt, a my to robimy charytatywnie a nawet dokładamy swoje, zareagował uśmiechem bardzo zwątpienia. O piątej, kiedy kazał nam kończyć... a moje pertraktacje nic nie dały, mimo, że się poryczałam i odwoływałam się do jego nalepszych odruchów, powiedział, że go to nic nie obchodzi. Wtedy mój brat zadzwonił do Twojego męża. Potem zasuwaliśmy już tak, że dzisiaj rzygam od tych oparów. Trzeba było się spieszyć na maksa, bo pan stał nad głową i ewidentnie liczył sekundy. Wcześniej, na moją propozycję zapłaty za jego cenny czas, odwarknął, że on ma pieniądze... co nie przeszkodziło mu później, bez drżenia rączki wziąć stówkę ode mnie (przez mojego brata, bo w końcu męźczyzna) i opokazać swojego niezadowolenia z niskiej kwoty.
Czy usatysfakcjonował Cię mój opis?
Przy okazji, ten barak nie był okazją, którą trzeba było łapać na szybko. Stał tutaj od lata i jakoś nikt sobie go z rąk nie wyrywał.
I uspokajam Cię... ja, Ola, mój brat wszystko robiliśmy charytatywnie. Ja opłaciłam ciecia, kolegę do pomocy i linoleum i jakieś drobiazgi, na które już nie braliśmy faktury (wkręty, dodatkowy gąbki)
A argument, że to lokum jest lepsze niż to co teraz stoi w Korabiewicach, jest poniżej pasa... bo wszystko jest lepsze od tego, co jest. Ale skoro wydajemy już takie pieniądze... (i to nie nasze, tylko uzbierane przez ludzi) to za 3 tysiące więcej można było kupić naprawdę coś lepszego. Na tym terenie stało mnóstwo otwartych baraków do kupienia, które obejrzałyśmy i pan łaskawie podawał cenę. Może kłamał?
No i to tyle moich uwag.
Mój brat dopiero w weekend za dwa tygodnie może pojechać do Korabiewic i dokończyć lamperie, półki i ewe. drugie malowanie. Może uszczelnić drzwi? O tych pracach mówię... Charytatywnie. Bo sam zapłaci za zużytą benzynę. Do tego czasu, dobrze by było, żeby tam nie wpuszczać pani Basi. Bo jak już się ze wszystkim rozstawi, nie da się nic zrobić.
A pieniądze w Korabiewicach zawsze będą potrzebne, bo za coś trzeba leczyć koty.
Amen.
I myślę, że Olga ma rację. Trzeba kończyć pomaganie Korabiewicom. Żeby się nie wy-kończyć psychicznie. Bo atmosfera w samych Korabiewicach to już zupełnie inna historia.
Szukamy chętnych do pracy wolontariuszy, którzy przejmą od nas pałęczkę. Pojadą, pokłócą sie z kim trzeba, zabiorą kolejne umierające koty do lecznicy, będą ich tam doglądać, szukać tymczasów... i nie zwariują za szybko.
Pozdrowienia
PS. Gdybyś tam z nami była 1969, to byś nie miała wątpliwości.
[/b]