Nie ma już mojej Małej. Mojego skaczącego Zajączka, mojego białego Duszka, chodzącego za szybą kuchenną i wsadzającego nosek w szparkę. Mojej najdelikatniejszej, najsubtelniejszej na świecie koteczki, która nigdy na mnie nie warknęła, nie syknęła, nie udrapała mnie, ani nie ugryzła. Która była wcieleniem łagodności. Która przychodziła spać obok mnie pod baranicą podczas drzemki w ciągu dnia, gdy tylko widziała, że biorę baranicę z drugiego pokoju. Która patrzyła mi w oczy, gdy wymawiałam jej imię. Która ostatnio non-stop spała ze mną w nocy, a ja, zasypiając, trzymałam jej łapki w swojej dłoni.
Dziś rzutem na taśmę pojechałam do SpecVetu i do dr Klimczak, która zastępuje dr Neskę. Ponieważ Mała nie reagowała na aranesp, przyszedł mi do głowy pomysł transfuzji. Oczywiście wiedziałam, że to już faza finalna, ale po prostu musiałam mieć pewność, że spróbowałam absolutnie wszystkiego, aby ją uratować. Doktor nawet się zgodziła, zważywszy na hematokryt 17%, który zrobiła na miejscu. Przy okazji zmierzyła Małej temperaturę, 35 stopni.

Tak, od rana wydawało mi się, że jest nienormalnie zimna, gdy dotykałam jej dziąseł. Jeszcze miałam nadzieję, że transfuzja choć na chwilę poprawi jej stan. Ale wieczorem przyszły pozostałe wyniki: mocznik 800, krea 14. Mała słabła, dołączyły się tiki i drgawki. Pojechałam z nią do lecznicy 24h. Wróciłam już bez niej.
W ciągu trzech miesięcy straciłam dwa koty. Dwie moje kochane koteczki. Nescę, moją księżniczkę, moją kocią arystokratkę, moją pierwszą wielką kocią miłość, z którą rozumiałyśmy się bez słów. I Małą, mojego słodkiego tchórzyka, moją Plameczkę, moją Myszkę, dla której byłam całym światem i która 6 lat temu mocno uczepiła się pazurkami prętów klatki i za nic nie chciała puścić. A potem wtuliła mi się w ręce i po raz pierwszy spojrzała mi w oczy. Nie mogłam jej zostawić w tej piwnicy. A teraz... nie wiem jak dam radę.
Znów ubyła mi w mojej najbliższej przestrzeni jedna istota. Znów muszę przyzwyczajać się do braku. Braku kolejnego ciałka gdzieś obok, nawet jeśli akurat w drugim pokoju lub na balkonie...
Dziękuję Wam za słowa otuchy podczas mojej walki z jej chorobą, choć w głębi duszy, widząc ją codziennie, wiedziałam, że koniec się zbliża. Proszę o to samo, o co prosiłam po śmierci Neski: o niewstawianie wirtualnych świeczek. Nie wiem czemu, ale czuję, że dodatkowo by mnie to przygnębiło. Bo to takie przypieczętowanie jej śmierci, a dla mnie ona wciąż żyje, wciąż ją widzę i czuję obok siebie, przy sobie, gdzieś na granicy wzroku.