Evuś, no właśnie sama nie wiem, co robić, ponieważ jak wcześniej wspomniałam, każdy weterynarz mówi, co innego...
Jeden mówi, że powinno się to sprawdzić i mimo trudności znaleźć, a inny, a w sumie dwóch innych, że nie ma możliwości tego znaleźć, bo to szukanie igły w stogu siana...
Nie wiem, co robić, a wiadomo też, że mam związane ręce z powodów finansowych, jeśli nawet skonsultowałabym i chciałabym coś robić z kolejnym weterynarzem...
Ale dzisiaj o czym innym...
Anna dzisiaj się dorobiła problemu, a w sumie dwóch problemów, a w sumie szczęścia, a w sumie dwóch szczęść...
Od początku...
Nie planowałam, choć odwiedziłam dziś Rodziców.
Planowałam, że zrobię to jutro, już nawet umówiłam się z Mamą.
Niestety dzień był ciężki i postanowiłam choć trochę czasu spędzić z Rodziną...
Przyjeżdżam do Rodziców, a pod bramą kilka chłopaków mówi mi, że na drzewie na wysokości 7-8 metrów jest malutki kotek.
Proszą mnie o pomoc, żeby zadzwonić do straży pożarnej, ponieważ ich interwencje nic nie przyniosły.
Sugerowali, że pewnie dlatego, że dzwonili małolaci.
Nie czekałam chwili, ale moja rozmowa ze strażą pożarną trwała prawie 10 minut, ale poza tym, że pokłóciłam się z dyspozytorem, to nic nie uzyskałam.
Usłyszałam, że kot, który wyjdzie przez okno na parapet jest zagrożony, ponieważ sam nie wróci, ale kot, który wszedł na drzewo na tak dużą wysokość z pewnością sobie poradzi i zejdzie sam na dół.
W żaden sposób nie byłam w stanie go przekonać, nawet tym, że kotek jest malutki i, że jest tam od rana i, że nie ma serca i, że jestem inspektorem TOZ-u, więc wyciągnę z tego konsekwencje...
Nie ważne...
Nie muszę Wam pisać, jak to kocie płakało...
Na szczęście większość wsi się zleciała i jeden dobry człowiek załatwił drabinę, z której jeszcze wchodził na drzewo prawie ponad 4 metry i po długim czasie udało mu się kotka wrzucić za koszulę i zejść na dół.
Jedno jest pewne, gdyby spadł, to miałabym człowieka na sumieniu...
Kocie szybko trafiło w moje ręce, no i przecież tak naprawdę dopiero wtedy wszystko się zaczęło...
Obeszłam z Mamą całą wieś...
Niestety w całej wsi znalazłam domy, w których jest pełno małych kociaków - po 4-5 kociaków z nowych 3-4 miesięcznych miotów...
Przerażona krzyczałam na ludzi, dlaczego nie sterylizują kotów, ale usłyszałam, że przecież to krzywda...
Wieś... Czego oczekiwać, zaścianek ponad wszystko - krzywda dla zwierząt i koniec...
Niestety lub stety nikt nie przyznał się do 2 miesięcznego Maleństwa na moich rękach...
W między czasie ściągałam go z podwozia samochodu, ponieważ niefortunnie, kiedy wystraszył się szczekania psa, uciekł z rąk mojej Mamy.
Nie znalazłam nikogo...
Poza tym, że pojawiła się szansa na dom u okolicznego weterynarza, ponieważ jego żona i córka zakochały się w Małym.
Jak można się nie zakochać w małym Kociaku, który tuli się w moje ramiona od dobrej godziny...?
Wróciłam do domu i w ręce Taty przekazałam Malucha na kilka minut.
Wyszłam na dwór i słyszę koci, dziecięcy płacz...
Przekonana, że to z domu, wracam.
Niestety, nie z domu, z drzewa przy domu...
Załamałam się totalnie...
Kolejny kot na mojej drodze...
Ściągnęliśmy Malucha i bez jakiejkolwiek wątpliwości byłam pewna, że Maluch jest rodzeństwem tego, który jest już w domu moich Rodziców...
Pomocnicy - Małolaci wspomnieli, że koty mogą być nieopodal mieszkającego sąsiada, ale pewności nie mają.
Szybko z Kocięciem na ręce pobiegłam do sąsiada.
Niestety nie znalazłam właściciela...
Nigdzie, bo jak się okazuje właściciela nie ma...
Są ludzie niedobrej, czy też dobrej woli w tej sytuacji, którzy przynajmniej dokarmiają koty...
Jednak koty domu nie mają...
To dziki miot kotki, która jest dokarmiana od kilku lat.
Miot liczy 2 kocięta (moje rodzeństwo...) i po opuszczeniu przez matkę, Maluchy poszły w świat...
Piękne 2 Maluchy - Ona i On...
Ona z drzewa pierwszego, wielkiego, On z drugiego, mniejszego...
Co robić...???
Rodzice sugerują, żeby wypuścić, bo co zrobię z Kociętami...?
Kotów i Kociąt na wsi jest pełno i wszystkim nie pomogę...
Racja, ale...
Ale te Kocięta lubiły ludzką rękę, te Kocięta tuliły się do człowieka, a wszystkie, które miałam okazję we wsi spotkać uciekały, były totalnie dzikie...
No więc, jak nic nie zrobić...?
Zabrałam drugie Kocie do Rodziców...
Nie muszę Wam pisać, że załamałam Rodziców całą sytuacją...
Sama byłam załamana...
Miałam jednak nadzieję, że może weterynarz weźmie jednego, a najlepiej oba...
Po krótkiej chwili, kiedy połączyłam Kocięta zrozumiałam, że powinny być zawsze razem i zrozumiałam, że rzucam się na wody, z których mogę kiedykolwiek nie wypłynąć, tym bardziej, że od dawna powoli się topię...
Ale co robić...
Wiem, że nie uratuję całego świata i nie uratuję wszystkich kotów ze wsi i nawet z tej wsi, ale jak też powiedziałam Rodzicom...
Kiedy na mojej drodze, tak bezpośrednio staje zwierzę, to wiem, że nie dzieje się to przypadkiem...wyższa siła ma dla mnie jakieś zadanie...
A te Kocięta stanęły na mojej drodze...
Nie mogę im nie pomóc...
Po godzinie pojechałam do doktora, ale jego nadal nie było...
Kiedy odchodziłam właśnie nadjechał, ale żona powiedziała, żebym dała im trochę czasu na "urobienie" doktora na kolejnego kota, niestety z dwoma będzie to raczej niemożliwe...
Niestety, kiedy odjeżdżałam doktor mnie zahaczył i kategorycznie odmówił nawet jednego kociaka, ale poprosiłam, żeby się jeszcze zastanowił, a ewentualnie pomyślał, kto mógłby Kocięta, Kocię adoptować...
No i...
Zabrałam Kocięta do domu...
Myślałam, że umrę ze strachu przed Bratem, ale okazało się nie najgorzej na szczęście...
Jak można się oprzeć dwóm przepięknym "Węgielkom" z błyszczącymi oczkami...???
Maluchy się najadły, poszły do kuwety, ale chyba nie wiedzą do czego służy, po czym bawiły się do upadłego piłeczką i piórkami...
W końcu zmęczone usnęły...
Przez cały czas były dość ostrożne, szybko chowały się do transporterka, w którym najwyraźniej czują się bezpiecznie, kiedy ktoś wchodził do pokoju.
Jednak po chwil wychodziły do zabawy, albo obwąchania naszego towarzystwa.
W końcu zmęczone zaczęły się układać do snu w transporterku i w końcu po raz pierwszy usłyszałam mruczenie...
Pojawiła się oznaka w jakimś stopniu kociego spokoju...
Dzięki Bogu, choć ja nie mam spokoju niestety...
Niestety Maluchy muszą jak najszybciej znaleźć dom...
Najlepiej we dwoje...
Nie jestem w stanie ich zatrzymać i nie mogę sobie na to w żaden sposób pozwolić niestety...
Błagam Was o pomoc Dziewczyny, błagam Wszystkich, którzy odwiedzają ten wątek o pomoc w znalezieniu domu dla tych Cudaczków, najlepiej we dwoje, choć wiem, że to wręcz cud...
Obecnie największym problemem jest to, że Kocięta są odizolowane od Zulki, która z kolei byłaby dla nich ewidentnie dobrą Mamką.
Poza tym są zamknięte w malutkim pokoiku, w którym przy obecnych ostatnio i niestety teraz wzrastających temperaturach, może być nawet ok. 40 stopni...
W weekend sami nie mogliśmy wytrzymać, mimo otwartych wszystkich okien i drzwi mieliśmy 35 stopni w domku i ledwo to wytrzymywaliśmy...
Co mam robić...?
Naturalnie zrobię ogłoszenia i pytam wszystkich dookoła, ale błagam pomóżcie mi znaleźć dla tych dwóch czarnych CUDÓW dom...
Taki dom, który pokocha ich tak, jak można je bezgranicznie kochać...
Całym sercem...
Nie zdążyłam jeszcze zrobić zdjęć, najpóźniej będą jutro, tzn. dziś, ale już teraz proszę Was o pomoc...
Zdaję sobie sprawę, że to bardzo duża pomoc, ale liczę na Was, a przede wszystkim wierzę...
Tymczasem ściskam i dobrej nocy życzę...