
Ja znam jedną taką koleżankę, która skrycie podkochiwała się w weterynarzu. Ponieważ posiada na stanie kilka kotów, to do weterynarza udawała się dosyć często. Każda wizyta poprzedzona była oczywiście starannym makijażem, malowaniem paznokci, odpowiednim doborem stroju koleżanki- wiadomo musiała przynajmniej z godzinkę postać przed szafą i lustrem. No i pewnego dnia jak już się pomalowała, uczesała, wyperfumowała, wystroiła, zapakowała w transporter kota, to z szerokim uśmiechem na twarzy pognała do weterynarza- przystojniaka. Weszła rozpromieniona do gabinetu, rzuciła kokieteryjne spojrzenie, a potem poczerwieniała tak, że nawet puder nie był w stanie tego ukryć. Okazało się, że zapomniała o jednym małym szczególe- kocie. Został biedak w transporterze w domu
