Ja-smina, masz mnóstwo racji. Dla mnie nie istnieją słowa "nie ma wyjścia". Dlatego, jeśli znajduję jedno wyjście, drugie, dziesiąte, a one nie skutkują, to mnie diabli biorą z bezradności. Nie umiem się klasycznie "martwić". Co to właściwie znaczy "martwić się"? Zamiast się martwić, trzeba działać i koniec. Już teraz, zaraz, natychmiast. Ja się martwię, gdy zabraknie wyjść, opcji, możliwości. A wtedy to już nie jest zmartwienie, tylko deprecha.
Bezradność działa na mnie strasznie. Sam fakt, że nie mogę chwycić za słuchawkę od telefonu, by dzwonić do wetki (kobita ma prawo do wolnego weekendu) doprowadza mnie do prawdziwego rozstroju. Z drugiej strony wiem, że kontakt z innym wetem jest bez sensu. Miś przeżyje do jutra i nie trzeba, by 10 specjalistów ciągnęło go w swoją stronę. To nierozsądne.
Rzadko biorę udział w miauowych dyskusjach odnośnie kotów, bo w wielu przypadkach pasy bym darła z mrugających rzęskami właścicieli i ich chórków. (Co ciekawe, nie mam takich odczuć w przypadku uczniów. Nigdy. Jak sobie dzieciak nie radzi, to wyjaśniam do skutku ze spokojem absolutnym. W szkole mówią, że nie mam systemu nerwowego. Jednak bezradnego dorosłego mogłabym gotować tak, jak Japończycy czynili to w "Shogunie"). Nie mówię o konieczności niesienia pomocy, gdy się nie może, o tymczasowaniu i adoptowaniu za wszelką cenę. Nie. Ale właściciel, który ma problem ze
swoim kotem musi za wszelką cenę szukać rozwiązań. I nie ma zmiłuj. Ma szukać do skutku, do końca. Takie są zasady bycia odpowiedzialnym. I gdy sama sobie nie radzę to czuję się F.A.T.A.L.N.I.E.
Przefatalnie.
Tymczasem Bolusiński najadł się łapczywie chrupek (zawsze w biegu, nigdy nie ma czasu), po czym wskoczył na szafę i energicznie zwymiotował, nie bacząc na to, że chwilowo nie dysponuję drabiną i jestem niemal wzrostu siedzącego Czesia.
Następnie otrzepał się i poleciał dalej, by po pięciu minutach stwierdzić, że jest głooooodnyyyy...
Jak tu nie uwielbiać Bolusińskiego?? Miałabym go oddać, żeby komuś innemu było tak radośnie??
Rastanja - dzięki.
