Poszłyśmy łapać ciężarną kotkę.
Fajnie, we dwójkę, na rynku. Posiedziałyśmy przy fontannie, czekając, aż się pojawi. Oczywiście, wzbudzałyśmy zainteresowanie turystów i mieszkańców. I co? Okazało się, że kotka jest już ciachnięta. A uszy całe, oczywiście
No to co zrobić z tak pięknie rozpoczętym dniem? Zapuściłyśmy się w podwórka przy rynku, takie bardziej meliniarskie. No i wypatrzyłyśmy - mała czarna, z brzuchem. Wywiad: są dwie, są cztery, nie dwie, trzy kociaki ktoś zabrał do uśpienia, wszystkie chore. Klucz w księgarni: dobrze, że zabieracie, nie lubię kotów. Oddamy. Szkoda.
Jedna dała się złapać ręcznie, bez strat własnych (Fanszeta, dzięki za rękawiczki, są rewelacyjne, nie pierwszy raz mi ręce ratują

), pół godzinki niecałe i dała się zwabić na żarło, druga widziana była z daleka, nie chciała się spoufalać. Po niedzieli wrócimy z klatką.
No. Jak nie jedna, to druga. Jak człowiek poszuka, to zawsze coś znajdzie.
A tam przy rynku, to chyba wszystkie koty czarne są.