Dzisiaj rano będąc na "gościnnych występach na wsi" zauważyłam za oknem kota.
Niby nic dziwnego ale on wyglądał jak gremlins.
Wyszłam na zewnątrz, żeby zobaczyć co to takiego i zobaczyłam Parchaczka - to jego robocze imię. Obraz nędzy i rozpaczy, brak futerka na uszach i w nich, chyba świerzb galopujący także. Stałam i ryczałam więc nawet zdjęć nie zrobiłam. Jeszcze teraz łzy mam w oczach jak sobie przypomnę jak wyglądał.
Parchaczek dostał jeść i zwiał. Inne koty, a jest ich jeszcze 5 wyglądają na zupełnie zdrowe, czyste uszka i oczka. Są raczej dzikie i nie podchodzą zbyt blisko, tylko jeden się odważył i dał się pomiziać. Mizianko skończyło się podrapaną rękę i ciekawe co dalej? Teraz jest lekko spuchnięta.
Miałam zamiar schwytać Parchaczka, wyleczyć i oddać spowrotem na wieś, ale gdzieś się zaszył i nie mogliśmy go znaleźć. Mam obietnicę, że jutro jak tylko się pojawi zostanie złapany i zawieziony do weta. Może uda się mu pomóc? Obiecałam, że dołożę się do leczenia lub pokryję w całości, żeby tylko chcieli się nim zająć. Jutro wieczorem będę dzwonić, aby dowiedzieć się co i jak. Szkoda, że Parchaczek nawiał, a my musieliśmy już wracać do domu
