Wtajcie...
Wcześnie co? I niedziela, a ja niedospany.
Ponarzekam sobie trochę a co.
Takiego szwungu to jeszcze nie było! Około 3:30 z pierwszego snu wyrwało mnie tupotanie, szarpanie pazurami i głośne "mriiii,mriiii, mrrrau!" Albertos driftował po mieszkaniu niczym Kubica, z tą różnicą, że używał nie tylko podłogi. Na ziemię leciało wszystko: budziki, głośniki, z ogórkami słoiki, książki ukochane, płyty przesłuchane, kasety muzyczne i przedmioty liczne. Oczywiście okienne firanki i zasłonki poległy pierwsze - bo na pierwszej linii są zawsze. Prędkość łobuz miał taką, że ledwie usłyszałem rypnięcie o podłogę zegara w sypialni, to w sekundę z drugiego pokoju głośne "jebudu!" Coś nastepnego poleciało. Tym razem nawet żandarmeria (Odiś) nie dała rady. Zanim rozmachnął łapkę, to ten pierdolec był już za ścianą. A Maruda-dyplomata oczywiście schował się w trzewiach wersalki. Żadnej pomocy. No jak w pamiętnym wrześniu, psiakrew.
Nie wytrzymałem. Wstałem z wyra. Trzasnąłem burą torpedę kapciem w dupsko, a jak pomknęła w świat, trzasnąłem drzwiami od sypialni...
I kołdra na łeb, ale w drugim pokoju nadal Armageddon... Coś spada, coś się rozbija.
Teraz Wysoka Komisja ocenia straty po nocnym tajfunie "Albert". I w Komisji znów widzę ten pyszczek. Uśmiechnięty od ucha do ucha.
