Dzień dobry wszystkim, którzy tu jeszcze są i znali moją kicię. Chciałam Wam podziękować za dobre słowa po odejściu Toffiego. Nie odzywałam się, bo trochę czasu mi zabrało zanim się ogarnęłam. Ładnie pisaliście i wspieraliście mnie w mojej decyzji. Pewnie to była słuszna decyzja, ale to nie zmienia faktu, że nigdy w życiu nie czułam się podlej. Myśli miałam jednoznaczne: zawiodłam go, oszukałam, skrzywdziłam. Miałam nadzieję, że odejdzie sam, albo że pomogę mu kiedy już nie będzie wstawał. A on, chociaż bardzo źle oddychał i została z niego tylko skóra i kości, nawet ostatniego dnia wskakiwał sam na parapet, przyszedł do mnie do wanny i mieszał łapką w wodzie. Opił się wody z mydlinami (jego drugi fetysz po próbach zjadania folii). Pisałam Wam, że decyzję podjęłam kiedy przez dwa dni wstawał tylko na siusiu i nie jadł samodzielnie. Kiedy już umówiłam wetkę, on oczywiście ruszył sprawdzać zakupy, pobiegł za sznureczkiem. Pomyślałam: odwołam. Ale później znów widziałam, że jest źle, że on znowu słabnie, męczy się. Wetki nie odwołałam. I znów rano Toffee zebrał siły, pił napar z siemienia, coś tam przegryzł, wyglądał przez okno, grzał sobie brzuszek przy laptopie. Potem poszedł spać. Trzymałam dłoń na jego pupie i czułam już tylko kości miednicy i mocno pracujący brzuszek pomagający płucom złapać powietrze. Przyszła wetka, nie dałam mu już spokojnie spać. Kto przez to przechodził, pewnie wie jak strasznie jest w takim momencie, a tym, którzy nie wiedzą, życzę żeby się nie dowiedzieli.
Pochowałam Tofcia w Koniku Nowym. Ładne miejsce, wśród sosen, obok marmurowy grób innej koteczki. Tego samego dnia oddałam wszystkie jego rzeczy, co do ostatniej myszki zabawki. Nie byłam w stanie na to wszystko patrzeć. Teraz nie jestem w stanie patrzeć na puste miejsca. Wykasowałam z komórki alarmy przypisane do leków - insulinowe, sercowe. Myślałam, że odczuję jakąś ulgę kiedy zniknie cały koci szpitalik, a ulga wcale nie przyszła. Pustka w domu aż ogłusza. Ręce ciągle szukają kociego ciepła, tego niewiarygodnie miękkiego devoniego futerka. Mogę teraz otwierać okna i zdjąć moskitierę z drzwi balkonowych, pod stopami nie pękają wkurzająco kryształki silikonowego żwirku, mogę wyjść wieczorem nie myśląc o insulinie, mogę kupić kwiaty do domu...
Pojechałam do lecznicy uregulować rachunek, oddać pozostałe leki dla potrzebujących. Ostatni raz rozmawiałam z wetką - była pewna, że to był ten moment, że w każdej chwili mógł nastąpić obrzęk płuc grożący uduszeniem. Niby wierzę, a jednak nie jest lżej. Nie wiem czy kiedykolwiek pozbędę się uczucia, że zdradziłam mojego braciszka. Wiem, Mamrot mówi, żeby się nie mazgaić, nie rozczulać nad sobą, nie być samolubnym. Ale to nie pomaga.
Chcę Wam podziękować za wspólnie spędzony tutaj rok. Za wszystkie sukcesy i radości, za rady, wiedzę i wsparcie. Bez Was byłoby dużo gorzej. Dziękuję z całego serca. Życzę Wam powodzenia, a waszym kotom dużo, dużo zdrowia.
Toffiemu dziękuję za 13 lat nieustającego zachwytu.
Fuksja prosiła o zdjęcia.

Trzymajcie się ciepło.
PS Mamrot, prześlij mi swój adres, mam dla Ciebie 30 strzykawek.
PS2 Jeśli ktoś jest z Warszawy, mogę oddać napoczętą fiolkę Lantusa, ważną do sierpnia.