ciarki mi po plecach przeszly jak przeczytalam historie Bolusia...[*] mam nadzieje, ze nie cierpial dlugo...

nie zupelnie z tym wsparciem. Jedyne jakies naprawde wsparcie dostalam od kolezanki. Jak na ironie, nie widzialysmy sie kilka lat, poklocilysmy sie solidnie, powiedziala mi, ze nie chce mnie znac... a przedtem znalysmy sie cale lata, od podstawowki. Po 3 latach braku kontaktu znow powoli w pewnym sensie za posrednictwem wspolnego przyjaciela znow odnowilysmy kontakt. Najpierw na gg, potem, jak wrocila do rodzinnego miasta (przez pare lat mieszkala w Krosnie), zaczelysmy sie powoli znow widywac. Ale ja powiedzialam jej, ze choc nie mam do niej juz zalu o tamto, to nie bedzie juz miedzy nami nigdy tak, jak dawniej. Za bardzo mnie zabolalo tamto, co sie wydarzylo. Zaakceptowala to, choc do dzis daje mi odczuc, ze jej zalezy bardzo na naszej przyjazni, zeby bylo jak dawniej. Nie spodziewalam sie, ze to z jej strony po smierci Dziadka dostane najwieksze wsparcie. Choc mialam swiadomosc, ze Dziadek ma juz swoje lata i bardzo choruje, a ostatnie miesiace czul sie tak zle, ze mialam swiadomosc, ze... z reszta on wiedzial od dawna, czul to, mowil o tym, ze jego czas sie zbliza... Widzialam sie z Nim ostatni raz dokladnie 2 dni przed smiercia. Siedzielismy w pokoju sami, widzialam, ze jest slaby... a byl to bardzo silny czlowiek, hardy...Przytulilam sie do niego... Siedzielismy tak chwile w milczeniu... Podswiadomie czulam, ze to ostatnie wspolne chwile...

Kiedy zbieralam sie juz do domu, bylo ok. godz.20... Dziadek kladl sie spac. Powiedzialam: "Dobranoc, dziadku"... A jakis wewnetrzny glos, (mialam wrazenie, ze ja czy ktos inny powiedzial to na glos, ale tak nie bylo, to bylo wylacznie moje wrazenie) powiedzial doslownie tak: "nie dobranoc, tylko zegnaj"

Sama sie tego przestraszylam... Mialam wtedy bardzo silne przeczucie, ze nastepnym razem zobacze Go za ok. tydzien ale to bedzie ostatnia droga...

W srode rano obudzil mnie rozpaczliwy placz mamy, myslalam, ze sie z tata poklocila, jak poprzedniego dnia. Ale na wpol spiaca zdolalam uslyszec, ze prosi tate, by ja zawiozl do rodzicow. To mnie zaniepokoilo. Ale w mig zasypialam znow. Minute pozniej cios, mama przez lzy powiedziala tylko tyle: "Ola, dziadek umarl..."

Natychmiast sie obudzilam, ale poczulam sie, jakbym cyms dostala w glowe. Szok... To bylo ok.8 rano moze... nie pamietam. Jeszcze to mi przypadlo zadzwonic do siostry i powiadomic ja o tym... Obudzilam ja tym telefonem, chcialam inaczej jej to powiedziec, ale nie potrafilam... jak tylko odebrala z trudem, wybuchajac placzem przekazalam tragiczna wiadomosc. Byla w takim samym szoku jak ja, zdruzgotana rozplakala sie jak dziecko. Dziadek zmarl w domu, we snie.
Nie wiem, jak wytrzymalam to wszystko. Najbardziej sie balam czuwania przy trumnie, w kaplicy... Nie chcialam tam isc, ale nie bylo wyjscia, nie mialabym jak potem dojechac na pogrzeb. Nie mialabym sily... Ale czulam tez, ze Dziadek by chcial, bym Go w kaplicy pozegnala. Tylko dlatego tam jednak poszlam... Ale jak tylko tam weszlam, jak Go tam zobaczylam...

nigdy w zyciu nie wylalam tyle lez. W pewnym momencie musialam wyjsc z tej kaplicy, nie wytrzymalam tego napiecia.... Siostra mnie pocieszala, ale sama tez jakby na przekor sobie sie trzymala.
Cholernie balam sie wtedy o babcie. Ona jest po bajpasach, ma cukrzyce, miazdzyce... Balam sie, ze ona tego nie przetrzyma. Ale sie okazala silniejsza niz myslalam.
Z dziadkiem ze strony taty od bardzo dawna nie mialam kontaktu, nie bylo miedzy nami takiej wiezi emocjonalnej, jaka powinna laczyc dziadka i wnuczke. Dlatego, gdy umarl pol roku wczesniej, zalowalam tylko, ze nie bylo miedzy nami tej wiezi. Nie odczulam tak straty, jako kogos bliskiego. Widzac drugiego dziadka na tym pogrzebie, jeszcze w pelni sil jak na jego wiek, nie spodziewalam sie, ze za ok.pol roku i Jego pozegnam... Pierwszy zmarl w sierpniu, drugi w marcu...
A kiedy na moich oczach zginal niczemu niewinny kocio, jesli juz ktos "probowal" mnie wesprzec, to bylo to raczej politowanie.
Kotka miec nie moge, bo z rodzicami mieszkam, niestety. Oni sie nie zgodza nigdy na zadnego zwierzaka. Z reszta nie bylabym pewna, spokojna o bezpieczenstwo zwierzaka pozostawionego pod ich opieka, gdy ja np bylabym w pracy. Mniejsza o szczegoly. Poki co nie ma szans na wyprowadzenie sie "na swoje", a tylko w tym przypadku istnieje jakakolwiek szansa na ukochane mruczace futerko. Mialam 2 razy kota. Raz jak mialam z 8-9 lat, krotko kota z nami byla. Zostala wywieziona do lasu

bo bardzo drapala w zabawie.
Pozniej byla Psotka, mialam 17 lat wtedy... Tez krotko byla, mama kazala bratu zalatwic kotu inny dom... podobno do jakiejs kolezanki ja zawiozl...

Wiec nawet gdyby jakis kocio u mnie sie pojawil, to gora miesiac i... won!

szczepienie, sterylka, zabezpieczenie okien, drapak, karma?

zartujesz?! Uznano by mnie za idiotke. Wiec nie chce przywiazywac zwierzaka do siebie, jesli wiem, ze bedzie skrzywdzony, jak moje poprzednie dwie kotki...
Kiedy odszedl Ozzi [*] kot -mozna powiedziec- zaprzyjaznionej forumowiczki -bolalo bardzo. Koti bardzo spokojny, oaza spokoju, miziak. Ale wiedzialam, mialam swiadomosc od dawna, ze to coraz blizej. Mial 17 lat, chorowal od dawna na S.U.K. i mial raka plaskonablonkowego w pyszczku. Raczysko zaatakowalo pod koniec zycia i oko... 15 m-cy przed smiercia z powodu S.U.K. (dlugo choroba nie dawala o sobie znac, wtedy gwaltownie powrocila), kocio dostal silnego ataku padaczki... To bylo 2 swieto Bozego Narodzenia... Wowczas z jego opiekunka myslalysmy, ze go tego dnia pozegnamy... Wetka obejrzala kota, zbadala, stwierdzila, ze jeszcze nie czas

ze to z syndromu, ze ona dalaby jeszcze jedna szanse, chocby ostatnia...
Ale od tego czasu koti czul sie coraz gorzej, byl coraz slabszy.
Pamietam, ze jakis tydzien przed Jego smiercia rozmawialysmy z Justa, opiekunka Ozziego [*] o nim... Justa wiedziala, ze moj Dziadek tez, dokladnie tak jak ten kot, z dnia na dzien bardzo slabnie. Powiedziala, ze nie zdziwilo by jej, jakby w tym samym czasie odeszli... Ot, taki zbieg okolicznosci. Niewiele sie pomylila. 6 dni...

Smierc Alexa dobila mnie bardzo, zwlaszcza, ze tak pozno sie o tym dowiedzialam... Po ponad roku od zdarzenia...
Pol roku temu u Justy odszedl kolejny kot-oaza spokoju, jej "synus", ukochany kot. Nagle... Wszystko w ciagu kilku dni sie rozegralo... Eustachy [*]...

byl sliczny, cudowny, wspanialy, madry, bardzo spokojny... nie mozna Go bylo nie kochac.
Tamtego dnia najpierw tel od Justy: "walczymy, ale jest bardzo, bardzo zle, boje sie, ze przegrywamy walke"... jakies moze pol godziny pozniej kolejny od niej tel: "przegralismy walke"... Nie potrafilam jej pocieszyc, sama ryczalam jak bobr do tego telefonu, czulam taki bol, ucisk w sercu...

Kilka dni plakalam bez konca... Przy tym kocie mijala mi migrena, dzialal na mnie bardzo kojaco, kochalam wtulac sie w niego, a jak mruczal, to mialam ochote zasnac wtulona w tego slodziaka... mial na mnie bardzo zbawienny wplyw...

Nie wazne, ze to nie byl moj kot, nie moj, w sensie, ze z nim nie mieszkalam. Ale to byl moj ziom...
Justa do dzis sie nie pozbierala do konca po tej smierci... Coz... Miedzy nimi byla szczegolna wiez emocjonalna, szczegolna nic porozumienia... Faktycznie, jak matka z synem niemal...