popi pisze: Wiem Jolu, ze ta moja troska wygladala na ponaglanie, ale naprawde sie martwilam. Dziekuje, ze sie odezwalas, mimo zlego samopoczucia.
To ja Tobie jeszcze raz dziękuję, że ciągle się o nas troszczysz i tak bardzo pomagasz...
I przepraszam, że mimo 'ponagleń' nie zawsze od razu odpowiadam.
(Myślę jednak, że jeśli tylko będę się w miarę dobrze czuć, do tego koty, komputer, mieszkanie i różni urzędnicy nie nastręczą dużych problemów, elektrownia nie pozbawi prądu, a dostawca internetu - internetu (choć powinien już dawno) - to jeszcze Was zamęczę swoją pisaniną

Na razie tylko wczoraj i dziś, zapewne wskutek dużych opadów śniegu, cały dzień nie miałam netu - na takie drobiazgi jestem już uodporniona, choć dalej nie potrafię wysłać posta, nie mając łączności

)
popi pisze: Drugie uff za zdazenie z kastracja Lotki

chociaz wspolczuje jutrzejszejszego zastrzyku, oby sie udalo! Moze tym razem Syczus wystapi w roli zaklinacza-oswajacza

jak on sie miewa? No i moja ulubienica - wdzieczna pani Syczusiowa?
Syczuś miewa się świetnie, mocno zakolegował z Malinką, śmiga już po całym mieszkaniu, choć mnie woli jeszcze omijać z daleka. Jednak bez problemu biorę go na ręce, nie mruczy wtedy co prawda, tylko gapi się na mnie okrągłymi jak spodki oczami - ale to raczej już tylko ze zdumienia, które ciągle jeszcze go nie opuszcza, niż z przerażenia.
Jak niżej widać, dobrze się czuje w większym towarzystwie, nawet trochę bezpardonowym


Największy zwrot nastąpił jednak w zachowaniu p. Syczusiowej - bardzo spuściła z tonu, co nie wychodzi jej na dobre, bo teraz koty biorą odwet, i to ona jest obiektem ataków; szczególnie prześladują ją Kruszka i Buziak. Zasadniczo siedzi zaszyta w ustronnym kąciku i tylko krótkie spięcia od czasu do czasu dobitniej przypominają o jej istnieniu. Wcześniej, przed przemianą, gdy jeszcze zalegała w swej zdobycznej kuchni, nie mogłam stanąć zbyt blisko niej lub - co gorsza – w roztargnieniu głasnąć ją po główce – atak na najbliżej położonego kota następował w tej samej sekundzie.
Mogłabym ją już wypuścić, gdyby nie ta pogoda. Bardzo mi jej żal, tak ogólnie…


Co zaś do Lotki… Zastrzyku nie zrobiłam, wenflon na szczęście sama sobie zdjęła. Karmię tę kotkę od ponad pół roku, i choć nigdy nie pozwalała mi się nadmiernie zbliżyć, to czasem udało mi się ją przelotnie miźnąć po grzbiecie, i doprawdy nie miałam powodów, żeby przypuszczać, iż to nie kotka jest, a pantera… Syczuś to przy niej małe piwo. Dziś, po trzech dniach jej ukrywania się za wanną lub zamiennie we wnęce między szafkami, mając poważne obawy, że nie je i nawet nie pije (miski się opróżniają, ale prawdopodobnie za sprawą Buziaka jednak), postanowiłam ją schwytać i zamknąć do jutra w klatce. Klatka jest mała i nie mieści się w niej kuweta, jednak uznałam, że to jedyne wyjście, żeby się przynajmniej dowiedzieć, czy konsumuje; jeśli nie, jutro będę musiała ją wypuścić na wolność.



Żeby schwytać tę panterę - była w tym miejscu, co na zdjęciu - musiałam stoczyć z nią regularną walkę, i wygrałam dopiero, gdy zamieniłam się w lwicę, szczególnie zaś, gdy wydałam z siebie potężny, zaiste godny lwicy ryk - po tym, jak "Lotka" drugi raz przebiła swoimi ząbkami rękawicę narciarską i narzutę, którą dodatkowo owinęłam dłoń. Pokój zdemolowany, palce w plastrach, pantera w klatce. Nie je i nie pije...