Tyle tęsknoty każdy chowa w sercu...

Zima sparaliżowała Łódź...
Poszłam przed wyjazdem z kundlem na spacer, żeby mu było dobrze przede wszystkim, ale żeby jeszcze zweryfikować pogodę. No, nie było ciepło. Raczej. Ale po przemyśleniach doszłam do wniosku, że w wiosennych bucikach dam radę, natomiast niekoniecznie prawie trzy godziny w traperach w ogrzewanym autobusie. Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Wkrótce po wyjeździe z Warszawy zaczęło się...
W Łodzi wskoczyłam w śnieżną breję po kostki. Komunikacja stanęła, więc większość drogi pokonywałam pieszo. Droga powrotna ze Śródmieścia do Kaliskiej (już komunikacją) zajęła mi ponad dwie godziny (normalnie niecałe pół). Wpadłam na dworzec spóźniona o dwadzieścia minut. Na przystanku stał jeszcze autobus. Wpadłam jak bomba z okrzykiem:
czy to autobus do Warszawy?Tak - odpowiedział mi spokojnie pan w uniformie Polskiego Busa -
właśnie odjeżdża.Minęło jeszcze kilka sekund i ruszył niespiesznie...
Na mój krzyk -
ale ja muszę!!!pan odpowiedział -
spokojnie, bez stresu. To ten z szesnastej coś tam. Ten z osiemnastej dziesięć jeszcze nie przyjechał.Podobno brał ludzi z osiemnastej dziesięć... Cóż przetuptałam sobie ponad godzinę na odsłoniętym przystanku, wśród wyjącego wiatru miotającego śnieg, po kostki w białej brei.
I nie załatwiłam wszystkiego
Do tej pory próbuję przestać się telepać. No i dobrze. Zachciało się na stare lata zadek wietrzyć...