To ja się jeszcze dopiszę z kocim gigantem.
Dziesięć lat temu, kiedy na etacie rezydenta byl jeden kot i byliśmy sobie na letnisku, u sąsiadów po drugiej stronie ulicy (jak co roku

) biegaly sobie po ogrodzie kocięta. Zostaly przeze mnie hurtem odrobaczone i odpchlone, a któregoś wieczora zgarnęlam z asfaltu jednego z nich, który się tam radośnie bawil. Spędzil u mnie noc i rano okazalo się, że jest ewidentnie chory - dreszcze, gorączka, itp. Podsumowując, sama wzięlam na siebie leczenie, bo na opiekunów nie bylo co liczyć i codziennie wędrowalam po niego, żeby podać antybiotyk, witaminki i nakarmić porządnie.
No i pewnego pięknego dnia, po dokonaniu tych wszystkich czynności wyszlam odnieść malucha na jego podwórko, a po powrocie wzięlam smycz i szeleczki, żeby wyjść na spacer z moim rezydentem - który to zwykle przybiegal slysząc odglos ponoszonej smyczy. A tym razem nic! No to wolam i dalej nic. No to lażę po mieszkaniu, zaglądam w różne kąty i zima. Wytarlam wlasnym organizmem z kurzu calą podlogę kolo wszystkich mebli z jakimkolwiek prześwitem i dalej kicha. W końcu coś mnie tknęlo i spojrzalam z okna do ogrodu - a tam mój najukochańszy jedynak siedzi sobie na wlasnoręcznie przeze mnie zrobionej lawce i wyczekująco spogląda w okienko i na mnie!
Pobilam rekord wszechczasów w szybkości dotarcia do ogrodu. Po drodze mialam katastroficzną wizję, że jak już się pojawię w tym ogrodzie, to kolega uzna, że ok i idziemy spacerować na ląkę za ogrodem oraz bez dalszej zwloki to wykona (bez zakladania szelek oczywiście) albowiem charakter mial on wybitnie niezależny i przywódczy. Na szczęście uprzejmie zaczekal na mnie (nawet wyraźnie się ucieszyl), nie zeskoczyl z lawki i pozwolil sobie zalożyć szeleczki, a dopiero potem poprowadzil na ląkę.
Jak już mi nerwy przeszly, to doszlam do wniosku, że musial myknąć kolo moich nóg, kiedy wychodzilam z maluchem (pora byla jego spacerowa) i do rogu budynku szliśmy pewnie tuż obok siebie, bo tak samo idzie się na tyl domu i do ogrodu. Potem ja skręcilam w lewo, a kocur - cokolwiek zaskoczony, że nie idę z nim - na wszelki wypadek powędrowal w prawo do swojego ogrodu, przeskoczyl przez furtkę i zasiadl na lawce, żeby sprawę przemyśleć i ew. na mnie poczekać.
ps. Bohatera tej opowieści już nie ma niestety. A ówczesny chory maluch aktualnie piastuje u mnie stanowisko rezydenta-seniora.
Pozostale kocięta (jak co roku

) nie dożyly następnego lata.