Ojeju, co to się u weterynarza nie działo!

Malaga walczył jak lew, nie obyło się bez strat w ludziach (pogryzł i podrapał mojego weta

), a żeby w ogóle założyć mu zacisk na łapkę dwie osoby musiały go trzymać, a trzecia starała się wbić igłę.
Żeby nie było, moi weci (młode małżeństwo) są naprawdę świetni w swoim fachu, głaskali kota, mówili do niego spokojnie, ja też starałam się go opanować, ale zestresował się tak mocno, że nawet kiedy wkłuli mu się prosto w żyłę nie poleciała nawet kropla... Potem biedny Malaga już tak się bał, że nawet jak wetka tylko wzięła maszynkę, żeby podgolić mu łapkę to wrzeszczał jakby go ze skóry co najmniej obdzierała. Ciekawa jestem co myśleli sobie ludzie w poczekalni.
Ostatecznie skończyło się na tym, że podali mu trochę głupiego jasia - nie na tyle, żeby zasnął, tylko żeby się uspokoił i lekko otumanił. Po zastrzyku pochodził po gabinecie, posyczał na Burusia (ten niebieski MCO, o którym kiedyś wspominałam), nawet zetknęli się noskami i powąchali, ale Malaga jednak syczał i się jeżył.

Szczerze mówiąc nie spodziewałam się kompletnie po nim takiej reakcji.
Po głupim jasiu krew już się udało pobrać, a teraz kiciuś leży pod kocami na fotelu i dochodzi do siebie. Biedaczek mój.
Dobrze, że chciałam zrobić tylko badania kontrolne, bo jakby tak (tfu tfu!) coś spowodowało, że musiałabym z nim jeździć na pobieranie krwi co kilka miesięcy to by mi się chłopak chyba psychicznie wykończył...
Ma-sa-kra.
A po wyniki podjadę jutro. Stwierdziłam, że nie chcę ich mieć podanych telefonicznie albo na maila, bo sama sobie tego nie zinterpretuję. Także oby wszystko było ok.
