NIE, NIE ZACZYNAM ŻADNEGO NOWEGO CYKLU.
To raczej jednorazowy wyskok literacko-recenzjowy.
Ale nie mogę się oprzeć
"Fajny film wczoraj widziałem...
Momenty były...?
No masz...!"
Naprawdę miałam zamiar porządnie to napisać. Ale cóż. Okazuje się, że nowoczesność w domu, zagrodzie i kinie to nie dla mnie. W każdym razie nie cała nowoczesność.
3D na pewno nie.
Już w pierwszych minutach filmu, kiedy kamera pokazuje z góry Erebor i tak powoli się przesuwa – moje niesforne oczka odmówiły współpracy i z okrzykami oburzenia przeniosły się na tył głowy. I już do końca filmu tylko nieśmiało zerkały zza uszek – moich uszek! - pod warunkiem, że kamera była w miarę statyczna. Każdy jej ruch zamazywał obraz dosyć skutecznie. Wygląda na to, że muszę iść jeszcze raz, tym razem na normalne 2D.
Jednakowoż się ustosunkuję. Przyjaciółka, z którą byłam stwierdziła, że jak dla niej to za dużo się bili a tak w ogóle powinni zginąć fyfnaście razy. No trudno się z tym nie zgodzić, ale w końcu Hobbit to przygodowa książka dla dzieci i młodzieży. Poszłam na bajkę i dostałam bajkę, podrasowaną epickością i pidżejowskim humorem.
Hobbit to w ogóle rzecz trudna do nakręcenia, tak dosłownie. Mamy 13 jednakowych krasnoludów, których Tolkien nie obdarzył ciekawymi charakterami, może poza Thorinem. „Ruszajmy dalej, powiedział Dwalin, uwaga, krzyknął Fili, gdzie hobbit? Zapytał Dori.” Można imiona wymieniać na dowolne. Wiemy, że Bombur był gruby, Balin stary, a Kili najmłodszy. Wiemy, który był bratem którego, ale co z tego? I nakręć tu teraz film, w którym ta trzynastka nie zleje się w jedną ciemną masę. Ciężka sprawa. PJ i chłopaki i tak nieźle z tego wybrnęli.
Elfy. Może moja dziewczęca, niewinna duszyczka jest nadmiernie spragniona fluffu, ale uwielbiam patrzeć na pidżejowskie elfy. Obawiałam się trochę, że PJ pójdzie z elfami wiernie za książką, to znaczy, nagle będą śpiewać wesołe piosneczki i pląsać na polanie przy świetle księżyca, śmiejąc się eee... perliście. Chwała boru, PJ pozostał przy swojej wizji elfów z LOTR i nikt nie musiał się wygłupiać. Pełny szacun dla aktorów, którzy po dziesięciu latach wyglądają tak samo, a nawet lepiej. No wiem, charakteryzacja czyni cuda i tak dalej, ale mimo wszystko.
Nowe elfy, taki Thranduil na przykład, nawet odrobinę są za doskonałe i dlaczego on jeździ na łosiu...? Bo niby co ma takie łopaty na głowie...? No dobra, nie upieram się...
Jeszcze większy szacun dla czarodziejów. Christopher Lee ma lat 90, ale jako Saruman tym razem głównie siedzi i gada, natomiast Ian McKellen – szacun stukrotny. Facet także ma swoje lata a jako Gandalf biega, skacze, zwisa z drzewa i macha rozmaitymi długimi przedmiotami. Nawet zakładając, że to jest jakoś podrasowane komputerowo, dla mnie to super wyczyn.
Moja dziewczęca duszyczka nie narzeka także na urodę krasnoludów, według niektórych zbyt mało paskudnych, a wręcz zbyt przystojnych. Jedyny paskudny to Bombur, trochę przesadzili z jego kształtami, reszta jest ok. Każde niewinne dziewczę wychodzi z kina obowiązkowo ciężko zakochane w Thorinie, ewentualnie w Kilim – do wyboru. Przyznaję, Thorin, niezależnie od urody, robi wrażenie. A nawet WRAŻENIE.
Jeżom w Hobbicie mówimy stanowcze nie, nawet jeśli przeżywają. Po prostu nie i już.
Doktor Watson, znaczy Martin F, znaczy Bilbo. Internetowa społeczność napisała o nim już tyle, że chyba nie będę się produkować. Różne głosy o filmie czytałam, i naprawdę czytałam dużo, ale ani jednego, który by Freemana krytykował. On nie gra, on jest Bilbem i tyle.
Nie jestem fanką Golluma, ale absolutnie doceniam Serkisa i jego postać. W necie nawet padła propozycja, by stworzyć nową kategorię oscarową – dla aktora, którego na ekranie nie widać jako takiego, a mimo to gra.
Muzyka – podobała mi się szalenie, ale na początku czułam pewien niedosyt. Wydawało mi się po LOTR, że Shorego stać na więcej, ale jak przemyślałam sprawę, no to faktycznie, jedyne co mógł dodać, to motyw krasnoludzki. Tak czy siak, za każdym razem, gdy krasnoludy ruszały do ataku i z tym motywem wchodziła cała orkiestra, miałam obowiązkowe ciarki na plecach. Bossskie.
Choć niewykluczone, że ciarki miałam po prostu z powodu decybeli – ilość tychże w dzisiejszych kinach przekracza wszelkie rozsądne normy. Dobrze, że mimo wieku jeszcze zdarza mi się odwiedzać dyskoteki, czy kluby w celach tanecznych, to nie doznałam zbyt dużego szoku akustycznego.
Ze szczegółów podobały mi się wargowie, na których jeździli ci źli, podobały mi się niesamowicie zmontowane sceny walk, strasznie podobały mi się orły. Ten moment, kiedy jeden z nich musi zabrać nieprzytomnego Thorina i pazurkami roluje go sobie niczym naleśniczka, by wygodniej było go chwycić razem z mieczem. Słodkie. No i te gigantyczne rzeźby, kopalnie, krajobrazy. Mogę to oglądać godzinami.
Za mało Benedicta, Smauga znaczy i mam nadzieję, że Necromanta w następnych częściach objawi się już nie jako cień tylko. Swoją drogą, Smaug to chyba napalmem zionął, cholernie skuteczny miał chuch. :>
A przed „Hobbitem” dali zajawkę nowego Star Treka i widok boskiego Benedicta C nastroił mnie afirmatywnie, dzięki czemu nawet bunt oczek mnie nie zdołał zdenerwować.
I na koniec – już wcześniej w zasadzie miałam do PJ pełne zaufanie w kwestii trzech części. W sensie, że z jednej, niespecjalnie grubej ksiązki zrobił trzy długie filmy. Ale teraz jestem przekonana na sto procent, że miał rację. Książka może nie jest długa, ale nadziana treścią dostatecznie. Nie nudziłam się ani przez sekundę w ciągu tych trzech godzin. I już sobie wstępnie podzieliłam resztę książki w głowie na kolejne dwie części.
Kocham PJ.