» Nie sty 13, 2013 13:50
Umarł mój Skarb... moje maleńkie kochane cudeńko odeszło...
Dzisiaj (13.01.2013), kilka minut po 10 - o godzinie, gdy ją zabierałam ze schroniska - Mokatek za TM... już nie cierpi... dostała jakieś trzy rodzaje zastrzyków (coś domięśniowo i ostatni w serce) - najpierw się uspokoiła, spojrzała na mnie i jakby mnie łapeczką pogłaskała, później zaczęła zasypiać i już prawienie oddychała i serce ledwo biło - cały czas miałam ją przytuloną; po tym drugim zastrzyku /już była nieprzytomna, a ten musiał być na stole/ w kilka sekund była za TM - ani drgnęła. Wyglądała jakby sobie drzemała... taka spokojna... całą noc nawet na minutę nie zasnęłam - siedziałam przy niej i mówiłam, jak pozwalała lub milczałam w oddali patrząc na nią, gdy wolała być sama... i robiłam mrrr tak jakby jej robił inny kot - wtedy robiła się spokojniejsza i oddychała lekko, bez wysiłku... nie chciałam nawet na sekundę usnąć - choć tej ostatniej nocy z krótkiego czasu, jaki nam dano...
Około 1 dostała steryd, bo miała bardzo szerokie źrenice i niską temperaturę - 35,6 (byłam na pogotowiu weterynaryjnym w Katowicach), a lekarz dyżurujący w szoku, że mnie nikt nie przygotowywał, że przy takich chorobach to trzeba cudu, żeby mała z tego wyszła... zjadła ją białaczka - niestety FIA tak nadwyrężyło organizm, że FeLV zrobił co chciał w kilka dni; a rano jeszcze bawiła się na drapaku i obserwowała płatki śniegu - po prostu szok! Szok! Powiedzieli mi, że nawet interferon by nie pomógł, bo atakowało już układ nerwowy (stąd były te poszerzone źrenice w niektóre dni już od początku choroby) i nawet jakby jakimś CUDEM przeżyła, to byłaby wegetacja a nie życie (jeść być może niezbyt chciała, bo coś już też przełyk atakowało). Steryd miał dać nam kilka dni na decyzję - dał kilka godzin na pożegnanie, gdzie Mokatek zaczął znowu mnie poznawać, jeszcze raz zapolował na mysz (ulubiona smycz) leżąc, pougniatał mnie i poleżał przytulony... później kazała mi się odsunąć warcząc na mnie i zniknąć z widoku - już przestawała rozróżniać ludzi, a oddech zaczął się stawać nieco cięższy (nie dusiła się czy coś, ale widać, że jej się pogarszało - woda zaczynała się powoli przedostawać do płuc), a godzinę później sama weszła do kontenerka leżącego na podłodze. Usłyszałam, że jak już po tych kroplówkach pojawił się brzuch, to powinni zacząć mnie przygotowywać... mój dziadek umierał na raka płuc i na koniec miał przerzuty - także na przełyk i do mózgu - straszna śmierć... jej choć tych ostatnich chwil mogłam zaoszczędzić (a byłyby straszne - wet powiedziała, że to była kwestia dnia może dwóch, a jak mi opisała kilkugodzinną agonię, która ją mogła czekać, to sobie musiałam usiąść, żeby nie zemdleć). Odeszła w klinice na Brynowie - kochana do samego końca i tulona, bo to był mój ukochany Skarb...
Mała do samego końca kochała życie, ale jej organizm był już zbyt słaby... w oczach w ciągu godzin niknęła - nie chciałam czekać, aż się zacznie dusić czy dostanie konwulsji. Chciałam ją pochować na cmentarzu w Rybniku, ale przy mrozach się nie da; byle gdzie sobie nie wyobrażam, bo jakby ją jakiś pies wygrzebał... poza tym robale... a na kremację w mojej obecności i zabranie prochów już nie mogę się zadłużyć (leczenie - jak się okazało - z góry skazane na porażkę, już mnie wpędziło w problemy z finansami). Wet zabrała ją tuląc ją w ramionach, gdy ją wzięła ode mnie do kremacji (przynajmniej ładnie to nazwali); teraz muszę się poskładać po jej stracie - mocno się z nią zżyłam... mój Mokatek... bryka sobie już za TM zdrowa i na czterech łapkach, i czeka tam na mnie, że jak przyjdzie czas, to po mnie przyjdzie i pomoże mi też łatwiej przejść tam, gdzie będę z nią... nie żyła długo, ale choć przez ten krótki czas była kocią księżniczką z kochającą ją "dużą" - mam nadzieję, że choć dla tych kilku miesięcy jej szczęścia było warto - że choć poznała, że życie może być piękne i że dla kogoś jest chodzącym maleńkim cudem. Ciężko mi... najbardziej z myślą, że niepotrzebnie ją ostatnie dwa dni męczyłam jedzeniem - mam nadzieję, że mi to wybaczyła... mój kochany cić (tak na nią często wołałam i na to reagowała najbardziej: "cicia" lub "cić" - bardziej zdrobniale nie umiałam).
Mokatku... mój kochany... moje maleństwo... czarne cudeńko o pięknych dobrych oczach... nie wiem jeszcze jak się pozbieram - jakoś muszę... ciężko będzie bez malutkiej - wszędzie ją widzę... nie jakiegoś kota tylko ją - Mokatkę, kocią księżniczkę: dumną, mądrą, piękną i o wielkim sercu... kontenerek zostawiłam im dla schroniska - nie chcę ranić innego kota szukaniem w nim Mokatka, a tak by było... idę się zapłakać, bo nie wiem jak sobie z tym poradzić... ona była taka młodziutka i taka cudowna... jeszcze nieco ponad miesiąc temu szalała na całego skacząc mi po laptopie... nie umiem się z tym pogodzić... tego nie da się znieść...
Jest takie miejsce, zakątek w niebie, który nazywa się "Tęczowy Most"...
Kiedy umiera kochane przez nas zwierzę, wędruje ono on do Krainy Tęczowego Mostu.
Są tam piękne łąki i wzgórza, dostatek jedzenia i wody oraz zawsze piękna pogoda, a nasi przyjaciele czują się tam wspaniale.
Zwierzęta, które były stare lub chore odzyskują siły, są znowu takie jak za najlepszych czasów.
Bawią się i biegają wspólnie ale nadchodzi taki dzień kiedy jedno z nich zatrzymuje się i patrzy w dal.
Oddziela się od innych zwierząt i zaczyna biec coraz szybciej i szybciej.
Dzieje się tak kiedy zobaczy Ciebie - jego opiekuna.
Kiedy tam się spotkacie już nic i nigdy was nie rozdzieli.
Bawicie się razem, znowu patrzysz w pełne zaufania oczy swojego przyjaciela i gładzisz jego głowę.
Przez pewien czas nie byliście razem w życiu ale zawsze byliście razem w swoich sercach.
Wtedy przejdziecie razem przez Tęczowy Most...
Czekaj na mnie, Mokatku...
...