Byłam dziś z wizytą u dziewczyny, mojej byłej lektorki angielskiego. Lekcje odbywały się u mnie w domu, dziewczę (znaczy tak pod 30.) przychodziło dwa semestry, no i wzięło i połknęło kociego bakcyla. I właśnie sprawiło sobie kotka. Byłam oglądać. Bardzo miła, 6-miesięczna buraska. Oczywiście zasadniczo to podobno moja wina (się wyparłam, bo czy ja ją namawiałam?)
Miło wiedzieć, że lekcje nie poszły na marne.
Teraz ona się przeprowadziła, a ja mam nową lektorkę
W każdym razie wracając do wizyty - oczywiście kotek, mimo że dachowy, nie może żyć bez problemów. Temu cieknie z oczu. Dostał najpierw gentamycynę, teraz difadol z tobradexem czy jakoś tak, bo mi się zawsze te nazwy mylą. jeszcze jakieś zastrzyki w międzyczasie dostała.
Ale najbardziej rozwalili mnie weci (bo to jakiś okoliczny gabinet z kilkoma lekarzami) - jak nie pomogły pierwsze kropelki (które są dość deilkatne raczej, więc żadne zaskoczenie) zresztą nie wiem, w któym momencie, bo się nie dopytywałam, to wet rzucił sobie, że może kot nie zdrowieje, bo ma białaczkę. A to jest pierwszy kot tych ludzi. Oczywiście dziewczyna poczytała o białaczce w sieci i się przejęła.
No i wreszcie konkluzja - no kurczę, jak można tak komuś, zwłaszcza niedoświadczonemu, rzucić takie coś. Jeśli już miał takie podejrzenia, to robi się test, a nie gada, co ślina na język przyniesie.
Poza tym któryś stwierdził - a może ma nierówną przegrodę nosową i trzeba zoperować...
Oczywiście zrobiłam jedną słuszną rzecz, czyli poleciłam innego weta.
A pamiętacie, co było zamiennego do difadolu, co tak nie szczypało? Naclof? Coś na "n" chyba, malizna dostawała kiedyś.