Odkopuję temat, bo pojawiła nam się nowa lokatorka.
Zawsze się zastanawiałam, jak to możliwe, że na miau wszyscy znajdują koty, a mnie ta wątpliwa radość jakoś omija. Ale na każdego przyjdzie kryska. W niedzielę wybrałam się po bułki. Jako że szłam z dziecięciem w wózku, a na naszej osiedlowej uliczce, którą wiedzie po bułki najkrótsza droga, zapanował akurat w tej chwili nietypowo intensywny ruch, postanowiłam pójść bezpiecznie alejką koło bloku. Nigdy tego nie robię. No i ujrzałam na trawniku coś nastroszonego. Szczerze mówiąc, miałam wielką nadzieję, że to jest cokolwiek innego niż kot. Ale niestety, był to kot leżący w mokrej trawie jak przekłuty balonik i patrzący na mnie przymglonym wzrokiem. W pierwszym odruchu chciałam go wziąć do jakiejś torby, ale szczęśliwie w porę przyszło otrzeźwienie i wezwałam telefonicznie TŻa z transporterkiem. Kot dał się wziąć do rąk, jakby był już nieżywy. Szliśmy do weta z myślą, że to ostatnia podróż tego zwierzaka. I o włos tak by się to skończyło. Wet roztoczył przede mną ponure wizje: sądząc po futrze, kotka jest wolnożyjąca, a po zębach - stara; jest wyniszczona i w ogólnie złym stanie; a ponadto wygląda na to, że jakaś choroba ją toczy, może białaczka, może nerki, wszystko jest możliwe. Delikatnie zasugerował uśpienie. Całe szczęście, że zadzwoniłam do Uschi. W sumie to chciałam usłyszeć, że powinnam tę kotkę uśpić. Ale Uschi (choć nie próbowała mnie przekonywać) podrzuciła mi pomysł, na który sama bym nie wpadła, mianowicie żeby zostawić kotkę w lecznicy i zrobić jej badania krwi, przynajmniej będzie wiadomo, co się dzieje. Tak zrobiliśmy. Całą niedzielę chodziłam jak struta, nie chciałam tej odpowiedzialności i nie wiedziałam, co dalej zrobimy. Wieczorem okazało się, że wyniki krwi są... dobre. Zaskakująco dobre. Enzymy wątrobowe podniesione, ale możliwe, że to wina głodowania. Następnego dnia zrobiliśmy kotce testy i zabraliśmy ją do domu... co mieliśmy zrobić? Gdyby okazała się dzika, to trochę byśmy odkarmili i wypuścili. Ale okazała się, oczywiście, oswojona
No i w łazience siedzi Gienia. Ma apetyt jak smok, domaga się głaskania, warczy przez drzwi na nasze koty. Dziś TŻ zabrał ją do Canfelis na dalsze badania, bo okazem zdrowia nie jest, ma pewne problemy z poruszaniem się i wzdęty brzuch, baliśmy się FIPa, dziś zaczęła też sikać poza kuwetą. Ale usg niczego nie pokazało. Dostała odrobaczenie, została obmacana na wszystkie strony, tragedii nie ma. Za tydzień kolejne usg, zobaczymy, czy coś się zmienia. Gienia była dzielną pacjentką, tylko raz próbowała ugryźć panią doc, i co prawda warczała, ale potulnie poddała się wszystkim zabiegom.
Dziwnie mi się robi, gdy pomyślę, jak bardzo bliska byłam decyzji o eutanazji. Gienia jest zadowolona z życia, mruczy gdy tylko nas widzi, uwielbia surowego kurczaka i mokrą karmę i przy każdej okazji próbuje się wydostać z łazienki. Potrzebowała tylko ciepła i jedzenia, by odżyć.
Trochę się martwię, co będzie dalej, czy będzie szczać po kątach

i jak się dogada z kotami... ale cieszę się, że ona żyje. Cieszę się, że akurat po mojej ulicy jeździło tyle aut. Cieszę się, że spojrzałam w odpowiednią stronę. Cieszę się, że Uschi odebrała telefon.
Pochodzenie Gieni jest dla nas totalną zagadką. Nie było widać na dzisiejszym usg, czy jest wysterylizowana. Futerko ma ładne. Pani z fundacji Mruczek twierdzi, że takiego kota nie widywała w naszej okolicy (choć akurat nie bardzo bym się przejmowała jej spostrzeżeniami

). Nikt jej nie poszukuje.
No to teraz proszę o kciuki za dalszą pomyślną diagnostykę. I za DS

choć doprawdy mało realny mi się on zdaje
