Koibito [*] przyszła do mnie wraz z 3ką rodzeństwa jakieś 2 lata temu. Wszyscy mieli problemy z oczami spowodowane KK na który chorowały w schronisku. Złamałam się i wzięłam je na DT - zakraplanie im oczu 4x dziennie było cokolwiek upierdliwe, bo walczyły jak o przeżycie - wtedy Alę w szkole pani pedagog spytała czy się przypadkiem nie tnie. Jak usłyszała, że młoda zakrapla miotowi kociąt oczy (gentamycyna albo floxal i corneregel) niestety nie chciała przyjść i wziąć na siebie jedno zakraplanie. A po 2-tygodniowej kwarantannie Koi [*], nazwana tak ze względu na upodobanie do ugniatania i wylizywania wszystkich wyglądała tak:

Jak widać nie udało się jej wyleczyć do końca. Została adoptowana, ale wróciła po 3 dniach bo pani mąż się uczulił (lub pani nie chciała/ nie mogła zakraplać jej porządnie oczu gentamycyną 3xdziennie - jako że były w znacznie gorszym stanie niż gdy wychodziła). Wyleczyliśmy się, choć nie do końca a w międzyczasie telefonów o małą nie było. Płynął czas i Koibito [*] wyrosła na śliczną pannę, została wysterylizowana, a telefon wciąż milczał.

Fakt, że codziennie przemywałam jej oczka wacikiem zwilżonym wodą (oraz wcześniejsza gehenna leczenia) sprawiły, że najbezpieczniej czuła się pod kołdrą, gniatając człowieka i mrucząc przy głaskaniu - przy zgaszonym świetle nikt nie zakropli jej oczu, ne? Stała się też ulubioną koleżanką do gonitw i mizianek dla kociarstwa, wylizującą wszystkich włącznie z Dużymi i znikającą jeśli goście przychodzili na krócej niż 2h.
Aż przyszedł dzień, gdy okazało się, że jest nosicielką białaczki - i po 4 miesiącach, bez wcześniejszych objawów choroby prócz zapalenia skóry i wczorajszego ataku, odeszła dzisiaj. Wyniki krwi były fatalne - co prawda białe ciałka nie były dużo przekroczone, ale czerwone były tragicznie nieliczne - nie było szans na ratunek

.