Do mamy przyszedł wczoraj lekarz.
Przezornie zamknęłam trzy dziewczyny w pokoiku (czasem dobrze mieszkać wysoko, pomiędzy domofonem a drzwiami sporo czasu) bo młode przeszkadzają, a Dosia się boi.
Na placu boju został tylko Ryży, który najpierw nie chciał wpuścić lekarza (po moim trupie tu wejdziesz, ty znachorze!) i ułożył barykadę z własnego grubego cielska, a potem uznał, że skoro nie do niego, to warto się zaprzyjaźnić, przytulić i popilnować torby.
Piękne by to było, ale Ryży kłaczy niemiłosiernie, a lekarz miał czarne spodnie.
No tak.
Pod koniec wizyty oświadczam lekarzowi z rumieńcem na twarzy: "Muszę pana jeszcze trochę pogłaskać po nogach przed wyjściem". I dawaj zasuwać rolką po nogawkach.
Chyba oboje cieszyliśmy się, że Ryży mu się na kolana nie władował
