No tak...jak tu zacząć...
Tradycyjnie witam cioteczki.
Czemu taki tytuł? Ano bo faktycznie chyba tylko to mi zostało

.
Moje dzieci, Roksana i Grześ, pojechali sobie dzis obejrzeć Nałęczów.
A potem stwierdzili, że pogoda ladna, nie gorąco, to sobie pójdą kawałek przez pola, takim spacerkiem.
Telefon, jaki otrzymałam mniej więcej pół godziny po odjeździe Kasi.
- Mamuś...zgadnij, co się stało...-
- No co się stało, dziecko? Nie macie jak wrócić, tak?-
- Nieee...tylko wiesz...w polu przy trasie znaleźliśmy małego kotka...-
- Nie, nie, proszę, Boże, tylko nie to!-
- No mamuś, ale deszcz pada, a on jest malutki, tutaj jest dookoła tylko pole i trasa, nawet w pobliżu domu nie ma żadnego...to co mamy z nim zrobić, zostawić? Tylko gdzie? Jakoś tak w polu, dalej od tej trasy czy jak?-
Każdy normalny człowiek powiedziałby a zostawcie tam, gdzie znaleźliście i wracajcie do domu. Nawet dziś z Kasią rozmawiałyśmy na ten temat, jakieś pierdoły o sumieniu i innych kompletnie niepotrzebnych człowiekowi rzeczy....Ale nie, bo ja wymyślając sobie od debili, kretynek, skończonych idiotek, powiedziałam:
- No to zabierzcie go....-
- Mamuś, wiedziałam, że się zgodzisz! Sama zobaczysz, jaki on jest biedny!-
Zobaczyłam jakies dwadzieścia minut później.
Kociak na oko jakieś 8 tygodni, mniej więcej taki, jak Antoś, kiedy go znalazłam.
Jest to malutki woreczek kości obleczony lichutkim futerkiem.
Wszystkie te kościny można bez problemu policzyć nawet specjalnie nie naciskając...w życiu nie widziałam tak chudziutkiego maleńtasa

.
Załzawione oczy i potężny kk, gluty gęste i zielone

.
Na chudym brzusiu trzycentymetrowa narośl pokryta twardym strupem. Nie wiem, co to jest, jest zaschniete, jakiś pęknięty wrzód czy zaschnięta rana

.
Nakarmiłam, napoiłam, przyniosłam do łazienki kuwetkę, posłanko, a potem siadłam na kafelkach w tej łazience i zaczęłam ryczeć. Strasznie. Nad tym chudym ciałkiem i nad sobą.
Sił już nie mam.....