
Od dawna zaczytuję się w forum. Dodaje mi otuchy. Czas chyba najwyższy się odezwać, w gromadzie na pewno raźniej. A czasem "raźniej" bardzo się przyda...
Całe życie zbierałam, ratowałam, rehabilitowałam i szukałam domów. Zeszłego lata jednak wszystko zmieniło bieg. Pojechałam na wieś odpocząć w czasie lata, spędzić chwilę w starym domku działkowym, z dala od miasta i codziennego zgiełku. Jednak... zamiast odpoczywać, rozpoczęłam walkę z ludzką nieświadomością i znieczulicą. Okazało się bowiem, że sąsiad regularnie "pozbywa się" kociąt, które są masowo "produkowane" przez jego dwie kotki łowne. Wzięłam się więc do pracy. Ostatni miot "zamówiłam", co by mu się nic nie stało, a kotkom załatwiłam sterylki, zawiozłam, przywiozłam, z łap śmierci po zabiegu wyrwałam (efekt Trzcianki). Wyłapałam 3 małe, prawie się palców przy tym pozbyłam. Na szczęście oswajanie osiągnęło piękny rezultat: od karmienia i głaskania w narciarskich rękawicach i przy zasłoniętych kocich oczach do budzenia się w łóżku przy dźwiękach mruczanda, między maluśkimi łapeczkami. Antek, Franek i Lulu mają cudowne domy

W międzyczasie, zgłębiając tematy starodawnej wiejskiej mentalności dowiedziałam się, że swego czasu ludzie z miasta podrzucali koty do wioski. Na szczęście z większością sobie "poradzili" - łopatą. Serce stanęło, kiedy tego słuchałam. Ale bić przestało, gdy zobaczyłam ofiarę tego systemu. Wychodząc z kawą na ganek, usłyszałam miau... ale jakie! Włos mi się zjeżył, pobiegłam w stronę płotu. Sąsiadka z wnukami stoi nad czymś i podparta pod boki narzeka, że "to" przypełzło wczoraj i jęczy. Wody nie chce, tylko do szopy próbuje się doczołgać. Ruszyłam biegiem, wpadłam na jej podwórko. Leży w trawie młody kot, płacze na przemian i syczy, czołga się wlekąc za sobą swoją własną nogę. Podchodząc automatycznie do niego, usłyszałam, że lepiej go zostawić, bo nie wiadomo co mi zrobi!!! No myślałam, że będę krzyczeć! Ledwo się rusza, boi się ale resztkami sił prosi o pomoc, i pewnie do gardła mi skoczy jak podejdę! Wzięłam to małe czarne cudo na ręce, przytuliłam delikatnie i odeszłam milcząc, bo słów mi na tą znieczulicę entego stopnia zabrakło. Niosłam go, a on wpatrywał się we mnie tymi maksymalnie rozszerzonymi z bólu źrenicami i na przemian mruczał i płakał. Obdzwoniłam wszystkich, którzy mogli być pomocni, aby ominąć gminę i schronisko. Niestety jak coś się dzieje, to przecież w święto, więc nie udało się. Miasto przysłało kogoś z Trzcianki. Zadzwoniłam do nich szybko, żeby wiedzieli, że kot nie jest mi obojętny, że trafił do nich dlatego, że wymagał natychmiastowej pomocy, ale jak tylko zostanie mu udzielona, to go zabieram. Następnego dnia dowiedziałam się, że kot prawdopodobnie został kopnięty, w okolicy biodrowej utworzył się taki ropień, że wypchnął kość... ile on musiał cierpieć

A więc i tego lata pojechałam "wypocząć"... Kolejny sąsiad i powtórka - zabieram kociaki, pod warunkiem, że wysterylizuje kotki. Rozmowa przyniosła oczekiwany efekt. No i dostałam kociaki. Zamiast 4, znalazłam w transporterze 9. Dwa mioty. Takie małe, niebieskie oczy... za małe, ale dłużej ich nie chciał trzymać. Była akcja odkarmiania, odrobaczania, oswajania. Rozpadający się domek przeistoczył się w kociarnię. Okna pozamykane, drzwi szczelne, bo na podwórku psy, które zagryzają wszystko, co przekroczy próg. Ciężko było, dużo trzeba było zrobić, żeby kociaki wypielęgnować. A tu się okazuje, że kotka znajomej, która to obiecała ją wysterylizować ma małe

Mija trzeci miesiąc. Zostały mi 3 kociaki i niecałe 2 tygodnie. Potem wracam do miasta, a domek zostaje zamknięty na kolejny rok. Jestem na forum, ponieważ tracę już nadzieję, chociażby na DT dla moich małych dzieciaków. Wychowałam, ukochałam, złamię się jak patyk jeśli będę musiała oddać je do tego schorowanego schronu w Trzciance (jedyna kociarnia w okolicy). Nie mam już pomysłów, są w necie, w mieście, nawet w gazecie. Adopcje się zatrzymały. Czy może macie miejsce na kociaka?