Dziękuję Iwonko, z moim brzuchem już lepiej, a u mnie najchorszy jeden ze zdrowych - Justinowi się kicha, z nosa cieknie "woda" a to kurczę półdzik i nie bardzo jest jak go obsłużyć. Muszę z nim do weta jutro - tam się na tyle boi, że się poddaje oględzinom, ale zagonienie do transporterka to epopeja po prostu.
Na wątku u Amelki albo u Alkaidy AKA Pomponii rozwinął się nam pod-wąteczek o jedzeniu przez koty różnych rzeczy i przypomniało mi się jak Kotori pierwszy raz dostała mintaja w zielonym sosie. Była wtedy jeszcze malutka - miała jakieś dwa miesiące, niedawno straciła mamę a rodzeństwo odjechało do nowych domów. Przyszła, gdy jadłam rybę, którą sobie zrobiłam na obiadokolację i poprosiła, żeby jej dać trochę. Dostała, pożarła i poprosiła o więcej. Dostała, wciągnęła jeszcze szybciej i poprosiła o więcej. Znów dostała, znów bez mała aspirowała kawałeczek i dalej prosiła - i tak w koło Macieju. Przestała prosić dopiero jak przy spuszczeniu łebka do miseczki pojawiał się odruch wymiotny. Wtedy się cofała odrobinkę, robiła rundkę wokół krzesła, na którym siedziałam i spuszczała łepek do miseczki. Następowała lekka "cofka", kicia się prostowała i z wielkim, okrągłym, świetnie widocznym żołądkiem maszerowała naokoło krzesła, po to by zrobić kolejną rundkę. Zabranie miseczki z rybką skutkowało potwornym wybuchem rozpaczy, że jak to tak - kotka głodzą, ulubione papu zabierają... No to dostała sporą dokładkę, razem z miską trafiła na posłanko, gdzie poszła spać, by przetrawić jak najszybciej to, co w brzuszku i skrócić czas bezrybkowy. Do dziś jest wielką miłośniczką ryb (choć teraz jada raczej parowaną i czasami gotowanego łososia jak resztki z suszarni dla kociochatkowych, bezdomniaków lub schroniskowych gotuję (ostatnio rzadko

), plus tuńczyka. Niestety resztka kociarstwa nie przejawia takiej miłości do ryb, prócz Fuksa, który w żołądku ma chyba czarną dziurę i Frani, która jeszcze jakoś pamięta głodny okres w lesie, więc nie mogę jej uszczęśliwiać tak często jak by chciała.