W niedzielę wypatrzyłam u Kotori i u Rukii na szyi małą rankę i oczywiście zaraz lista możliwości mi się wyświetliła w głowie: grzybica, ropień po ugryzieniu, uczulenie na karmę, złapały gdzieś pchły (gdzie?) albo wszy i będzie jazda. Dziś oczywiście grzecznie po spotkaniu z dziewczyną, która obiecała się zaopiekować kotami w czasie naszej nieobecności, zebrałam Rukię w transporterek i do wetki na drugi koniec miasta. Bo u mnie na osiedlu to albo się uda leczenie, albo nie, więc wolę nie kombinować. Więc jadę z tym miaukolącym i płaczącym w głos kociszczem (zamknięcie mój wróg), odczekuję swoje w kolejce (już bez efektów dźwiękowych, bo otworzyłam transporterek) i co się dowiaduję, że kotka po prostu się zadrapała. Goi się już, ale na wszelki wypadek dostałam maść z antybiotykiem. A pod sam koniec drogi (znów przy wtórze jęków Rukii) upitoliły mnie dwie meszki, jakby chcąc podkreślić, że trzeba było zostać w domu. Wykorzystały gadziny fakt, że nie miałam wolnych rąk (mój słodki ciężar tacham oczywiście w dwóch łapkach), ale przynajmniej tą, co mnie dziabnęła w palec rozgniotłam - tyle mojego. Tą, co mnie zaatakowała od tyłu też kiedyś dorwę - mówię wam

W drodze widziałam też martwego kotka [*] - śliczny pingwinek leżał na poboczu drogi jakby spał i tylko jego całkowity bezruch i to, że był w tym samym miejscu w tej samej pozycji gdy wracałam, dowodziły, że biega już za Tęczowym Mostem. Śpij spokojnie młodziaku
