» Wto cze 26, 2012 10:15
Re: [Białystok12] akcja sterylizacyjna, s.11
Jeden dzień z życia wolontariusza
4.30 Jakiś niedopity głup wyje pod oknem "jaga, jaga", nic tylko kamieniem rzucić w ten durny łeb. I jeszcze słyszę, że pada. Za chwilę odgłos tłuczonego szkła, to znaczy, że piwo już dokończył, a pustej butelki przecież nosić nie będzie.
Przewracam się na drugi bok, ale nie, moich kotów nie da się oszukać. Póki leżę nieruchomo, to spokój, jak tylko się poruszę, to już koniec spania, bo stado zaczyna po mnie przebiegać, pomiaukiwać, zawywać, nerwowo zaglądać, a jak głowę schowam pod koc, to i tak mnie wykopią. Więc wstaję. W tym momencie słyszę nerwowe gryzienie klatek, to króliki nazywane zającami muszą pokazać, że też tu są i umierają z głodu. W asyście kotów wędruję do łazienki. Miski, weź miski, mówią wymowne spojrzenia. A mój wzrok pada na wykopany żwirek z kuwety. Kuweta jest duża, kryta, ale dziewczyny są zdolne i wszystko potrafią.
No, dobra, koty zadane, przez chwilkę spokój, ale tylko chwilkę, bo zanim Smuśka zdążyła podejść do swojej miski, to Czarka swoją już z grubsza opróżniła i zasadza się na drugą. Trzeba pokierować ruchem, Czarka w prawo, Smuś w lewo i jemy. Tylko Chineczka taktycznie wylizuje swoją michę.
Teraz zające, na otarcie łez dostają po kawałku jabłka.
Plecak na plecy wychodzę. Spotykam sprzątaczkę. "O, pani codziennie na jogging i tak się pani chce w ten deszcz". Nie wyprowadzam kobiety z błędu, nich sobie myśli, że tak dbam o kondychę.
Pędzę na Jurowiecką. Ślisko, mokro, żeby się tylko nie zwalić do rzeki. Puszki, butelki, raz, raz w krzaki. Właściwie MPO powinno mi za sprzątanie terenów publicznych płacić, ale publiczny to tu tylko szalet bywa, dziś na szczęście nie. Moje dwie czarnuchy pojawiają się jak duchy. Nera, pucha, trochę chrupek. Nie ma szylkretki, znowu się gdzieś szwenda, a później wróci wygłodzona i będzie jadła za czterech. Nie ma też zaprzyjaźnionego szczura, jak był chory, to się stołował, jak wyzdrowiał, to sobie poszedł. Nagle dziewczyny zaczynają warczeć, no tak, to nowy stołownik się czai. Zza rury wystaje wielki rudy łeb. Jak czarnuszki się najedzą, to Garfild wyczyści wszystko do ostatniej chrupki.
Znowu mocniej pada. Buty jeszcze nie wyschły od poprzedniego dnia i radośnie nasiąkają wodą.
Pędzę dalej. Mimo parasolki, już plecy mam mokre. Zresztą tu i tak ją muszę złożyć. Po mokrym zielsku nogi zsuwają się niebezpiecznie szybko, brakuje jakiegoś zaczepienia, a woda taka wysoka w rzece. Kiciam, czarna mamusia już czeka. Jest głodna, zjada dużą porcję. W rurze czekają kocięta. Jak przestanie padać, to je nakarmi, bo razem z nimi do rury się nie zmieści. Z duszą na ramieniu, bo nogi uparcie zjeżdżają do rzeki, przytrzymując się zielska wychodzę na alejkę, na wprost faceta z psem. Patrzy na mnie z takim obrzydzeniem, ale co się dziwić, spodnie i buty w błocie, ręce brudne, czarny kaptur nasunięty aż na nos, a poza tym, kto normalny wyłazi spod mostu po 5 rano w deszczowy dzień. Tylko menel.
Pędzę dalej po trawniku, to chociaż trochę błoto z butów się zmyje.
Jeszcze tylko jeden chlewik odwiedzę, bo tam też stadko podkarmiam. Kilka kotów i jeż, smakosz kociego jedzonka.
Teraz do domku, ciuchy do prania i kawka, kawka, kawka, oczywiście przy komputerze.
Dzwoni telefon. Kotka się okociła i ma 6 małych kociaczków, ślicznych, czarnych kuleczek, zabierzemy?
Znowu zaczyna mocniej padać, a przecież jesteśmy umówione z Dorotą na łapanie ostatniego kociaka na Białostoczku. Mamusia, piękna szylkrecia, już wysterylizowana. Trójka zasmarkanego i zaropiałego rodzeństwa (szylkretka i dwa czarnuchy) spacyfikowana u dr Renaty, został ostani kociak, też czarny. Oczy straszne, spojówki na wierzchu, trzeba szybko leczyć, bo straci wzrok. Ale kociaka nie ma. Łazimy w krzaczorach pod balkonami i nic. Dobrze, że pada, to przynajmniej nikt z obserwatorów nam nie doradza, co mamy robić. Umawiamy się ponownie na wieczór.
Wracam do domku. Moje stado ucieszone, może będą karmić, a tu nic, dieta cud.
Sprzątam kocią kuwetę i zamiatam łazienkę. Sprzątam zajęcze klatki, w tym czasie wypuszczam Bazię, żeby pobiegała. Koty, ze stanowiska obserwacyjnego na parapecie obsewują królicę, ale nie zaczepiają bojowej dziewczynki, już nie raz warcząc jak rottweiler dobrze je pogoniła.
Dzwoni telefon. Kotka chodzi pod blokiem i rozsiewa zarazki, Chora? Nie, wygląda na zdrową, ale i tak roznosi zarazki, musicie ją zabrać, przecież wam za to płacą.
Znowu mocniej pada. Może jeszcze jedna kawka? Trzeba poprasować, ale nie, chyba się nie chce. I projekcik czeka, a tym to już trzeba się zająć, bo kaska potrzebna i samochód woła "pić".
Dzwoni telefon. Babka karmi stado kotów, straciła pracę, żyją z renty brata. No dobrze, to kiedy? Jutro ja nie mogę, pojutrze nie pasuje, to co, dziś?
Zagęszczam ruchy, przed wyjazdem muszę skończyć projekt.
Zza chmur wyszło słońce. Robi się gorąco. Stoję w korku, no nie stoję, podjeżdżam po metrze do przodu. A przecież niedługo mają zacząć przerabiać kolejne 2 skrzyżowania, i dobrze, i masakra jednocześnie. Zgarniam Olę, jedziemy, szukamy, stary, obdrapany blok, ale nie ma takiej numeracji, jeden nawrót, drugi, pytam się ludności miejscowej, tak, to za tym nowym przebiciem, taka ślepa uliczka. Dzwoni telefon, nie odbierm. Objeżdżamy kolejny raz dokoła pół osiedla, bo jednokierunkowymi inaczej się nie da i jest, tylko, że nie szary i obdrapany, a nowa, żółta elewacja błyszczy w słońcu, a babka zapomniała, że blok po remoncie. Idziemy, pod drzewkiem siedzą i piją, pod płotem stoją i piją, tacy młodzi chłopcy, a panie to do kogo? Jeden mi się bardzo przygląda i nagle...chowa piwo za plecy "dzień dobry pani", ani chybi uczeń.
Znajdujemy karmicielkę, ale nie ona nie da swoich kotów na zmarnowanie, nie pozwoli na sterylizację. Ola dzielnie tłumaczy i tłumaczy, baba kiwa głową, nie, nie pani, nic z tego. Ola wyjmuje z reklamówki nerki, no dobrze, ale tylko jedną, Ola wyjmuje puszki, no dobra dwie i koniec gadania. Dzwoni telefon, nie odbierm. Łapiemy dwie kocice i szybko do samochodu, zanim się baba rozmyśli. A samochód nagrzany i jeszcze jakaś mucha z nami jedzie, nerwowa strasznie, chyba z tego upału.
Dzwoni telefon, nie odbieram. Dojeżdżamy do lecznicy. Dzwoni telefon, odbieram. Małego kotka ktoś wyrzucił. Złapie go pani, przytrzyma, przyjadę i zabiorę. Nie ja nie mogę, co mąż by na to powiedział. A musi o tym wiedzieć? No, co pani.
Dzwoni telefon, odbieram. Kasiu, może zabierzesz mojego tymczasa na kastrację? Ok, zabiorę.
Kotki oddane na sterylkę, umowy adopcyjne z lecznicy zabrane, jadę sprawdzić wyrzuconego kociaka. Nie ma, gdzieś sobie poszedł, jakby pani przyjechała szybciej, to jeszcze by był, człowiek dzwoni, stara się, a ta fundacja do niczego. Heh.
Wracam, telefon dzwoni, nie odbieram. Zabieram kocurka na kastrację. W lecznicy się śmieją, a pani to coś jeszcze robi, czy tylko koty łapie? Ale trafiam na dobry moment, kastracja ekspresowa, niedługo pacjent do zwrotu. Wychodzę przed lecznicę i spotykam znajomą. Płacą ci od godziny, czy od sztuki? To jest wolontariat, nikt mi nie płaci. Dobra, dobra, tak za darmo jeździsz i łapiesz, nie chcesz powiedzieć, to nie mów.
Kocurek zrobiony, wracamy. Dzwoni telefon, nie odbieram. Po drodze na giełdę, po warzywka dla moich zajęcy.
Wracam do domu, koty się cieszą, może będą karmić.
Muszę dokończyć projekt, bo rano się nie udało.
I jeszcze trzeba zapakować bazarki i wysłać na poczcie.
Dzwoni telefon, na szczęście koleżanka. Umawiamy się na agroturystykę do ich chałupki.
Niedługo 19. Spróbujemy ponownie złapać kociaka na Białostoczku. Ale kociaka nie ma. Pertraktujemy z karmicielką, jak go zobaczy, to będzie dzwoniła, może tak się uda. Dostała lekarstwo, żeby podać małemu, trzeba ratować jego oczy.
Wracam, pod domem spotykam znajomą, wiesz ocieplają kolejne bloki i wszystkie okienka zakratowują, a tam mieszkały koty.
Niech się ludzie skrzykną, to administracja zrobi uchylne. Coś ty, to na życzenie mieszkańców zamykają okienka. Ludzie się cieszą, dopóki nie zobaczą szczurów, wielkich jak koty.
Dzwoni telefon, pod blokiem chodzi kotna kotka, już jest bardzo gruba. Nie ma co zwlekać, umawiam się na jutro na polowanie.
Jeszcze jestem umówiona z Danusią, chcemy złapać kociaki spod mostu, których mamę karmiłam rano. Transporter, podbierak, pachnące jedzonko. Kotulka jest oswojona, podchodzi, podstawia łepek do głaskania. Siedzę metr od rzeki, na kamiennej płycie, nogi drętwieją oparte o kępę trawy, trzymam podbierak, może do jedzonka wyjdą maluchy i uda się je złapać. Jeden wyłazi, chowa się, wyłazi ponownie, drugi wyłazi, zaraz, zaraz, szczeka pies i oba uciekają. Kotunia ufna, aż strach, że żyje na podwórku, a widzi tylko na jedno oczko.
Siedzę cicho, kociaki znowu wychodzą, jeden jest w podbieraku, ale drugi się boi. Powoli wystawia łepek, jedna łapka, druga, po moście z rykiem rakiety przjeżdża motocykl i coś strzela w gaźniku, kotulki znikają w rurze.
Już jest zupełnie ciemno. Przychodzi czarny kocur, pewnie tata kociąt. Kotka wydaje pomruk i kociaki już z rury nie wychodzą. Dziś już nie uda się ich złapać, umawiamy się na jutro. Wracam do domu, koty się cieszą, może będą karmić. Wyjmuję z lodówki zielsko dla zajęcy, poruszenie w klatkach, paszcze przebierają energicznie, bo zielsko różnorodne, ekologiczne. Koty zajadają szorstką trawkę, też paszcze kłapią energicznie.
Sms, chyba nikt już nic nie znalazł, to dziecko, melduje, że przyjechało szczęśliwie do domu.
Przed snem jednym okiem sprawdzam pogodę, znowu ma padać. Koty układają się do snu. Czuję na stopach Czarkę, mruczy jak traktor, Smuś leży pod kolanami i delikatnie przebiera łapkami, Chineczka ułożyła się na fotelu. Kibice Jagiellonii jeszcze balują. Deszcz pada i rozmywa ziemię nad Białką. Zasypiam. Jestem szczęśliwym człowiekiem.
