Z PAMIĘTNIKA STAREGO FILOZOFA
Jak niejednokrotnie nadmieniałem, pańcio nasz kocha radiową Trójkę miłością wielką, nie tak, oczywiście jak ManUtd, ale wystarczającą, by wlec pańcię na każdą dostępną imprezę z okazji trójkowego pięćdziesięciolecia. I ostatnio zawlókł na przedstawienie napisane specjalnie z okazji urodzin, "Trójka do potęgi". Pańcia nie była szczęśliwa, bo bardzo nie lubi musieć rezygnować z basenu, a to właśnie był dzień basenowy, ale w przerwie spektaklu foch jej przeszedł, bo okazało się, że rząd za nimi siedzą jacyś znajomi pana Zamachowskiego, którego pańcia jak wiadomo silnie wielbi. Pan Zamachowski (razem z panią Moniką, ekhem) przez całą przerwę siedział zaraz za państwem i można było go spokojnie podsłuchiwać, jednocześnie strzygąc dyskretnie oczkiem. Okazało się, że pan Zamachowski się postarzał i lepiej go słuchać, niż oglądać, a pani Monika jest na żywo brzydka po prostu, no, ale w końcu nie nasza to sprawa, poplotkowali państwo trochę, ale życzliwie, bo głos pana Zamachowskiego nastraja pańcię afirmatywnie.
A po przedstawieniu nabyli książkę/scenariusz, autorstwa pana Miecugowa, uzyskali autograf, pobrali przynależne słoiczki dżemu poziomkowego i ruszyli do domu. Po drodze mijali bramę teatru - a tam znowuż pan Zamachowski stoi. Pańcio, który miewa spontaniczne akcje, bez namysłu się promiennie wyszczerzył i wydał okrzyk - "dziękujemy, do widzenia!!"
Na co pan Zamachowski, najwyraźniej dobrze wychowany, zareagował absolutnie odruchowo i odkrzyknął to samo.
Pańcia umarła ze śmiechu, bo doznała skojarzeń.
Teraz będzie dygresja.
Wiele lat temu (ale nie przed wojną, nie) pańcia jeździła na narty bardziej regularnie niż teraz, głównie do Zwardonia w Beskidzie Żywieckim. Pewnej zimy wybrała się z Juniorem, małoletnim silnie i eee... kolegą. Małżonek pańciowy (pierwszy) miał dojechać, ale jakoś nie dojeżdżał. Pańcia i kolega od razu zapoznali trzech wesołych chłopaków z Tychów, bo jak wiadomo, w kupie raźniej. Każdego ranka ruszali do baru z piwem na śniadanie. Junior dostawał odpowiednią sumę i wędrował do sklepu spożywczego, a reszta towarzystwa posilała się grzanym piwem. Z sokiem.
W barze codziennie spotykali autochtona w tak zwanym nieokreślonym wieku, który na ich widok rozpromieniał się demonstrując wszystkie cztery zęby - w tym jeden złoty - i zawiązywał serdecznie stosunki towarzyskie. Pańcia ma nawet fotkę z autochtonem i mieszkańcami Tychów. W tle Junior ze śniadaniową kajzerką i kefirem.
Na marginesie może nie od rzeczy będzie dodać, że po pierwsze Junior zawsze lubił mleko, tak sam z siebie, więc wyrodna matka w zasadzie była pewna, że kupi sobie coś pożywnego, a nie oranżadę, na przykład. Po drugie, przyjaźń między Śląskiem a stolicą - której tak zwany interior zazwyczaj nienawidzi - kwitła dzięki pańciowemu koledze, który miał pewną cechę szczególną. Mianowicie, był TUTEJSZY.
Wszędzie.
Dzięki temu pańcia mogła uprawiać z kolegą sporty extremalne, na przykład brali udział w góralskim weselu, chodzili do najbardziej zakazanych spelun w mieście, a nawet raz postanowili kupić wódkę w bramie na ulicy Ząbkowskiej i oboje nie tylko uszli z życiem, ale nawet z portfelem. Mowa oczywiście o Ząbkowskiej sprzed dwudziestu paru lat. Starsi mieszkańcy stolicy wiedzą o co kaman. W każdym razie pani z wódką nie miała połowy twarzy. Na szczęście było ciemno.
Najbardziej hardkorową przygodę pańcia jednak miała w pociągu do Katowic i tu bez żadnej przenośni tutejszość kolegi ocaliła pańci - no, może nie życie od razu, ale twarz na pewno. W sensie dosłownym. Ale o tym może innym razem, bo kolega zasługuje na obszerniejsze wspomnienie.
Wracając do naszego autochtona.
Kilka lat później pańcia znalazła się w Zwardoniu z inną ekipą, już rozwiedziona, pańcio już wtedy dookoła pańci orbitował jako świeżo dorośnięty wielbiciel, baru nie było, ale była inna kuflodajnia, dużo większa, czasy się zdążyły zmienić, zaopatrzenie się rozszalało, i nawet do piwa można było frytki zamówić. W kuflodajni było mhroczno i dymno od papierosów, a po kątach siedzieli autochtoni. Każdy był w nieokreślonym wieku i posiadał przynajmniej jeden złoty ząb. Pańcia rzewnie wspominała tamtejszego autochtona sprzed lat i popatrywała na jednego, snując beznadziejne przypuszczenia, czy to ten, czy nie ten. Padł pomysł, by zapytać się o nazwisko, może to coś wyjaśni, ale ponieważ kolegi Tutejszego tym razem nie było, istniała obawa, że pytający dostanie w ryj za niestosowną ciekawość. W końcu na sali nie było ani jednej trzeźwej osoby.
Wtedy pańcio, który był w fazie - "lance do boju, szable w dłoń, dla ukochanej kobiety mogę dostać w ryj"! - poderwał się od stolika, podszedł do autochtona, wyciągnął rękę i ryknął pełną piersią "....ski jestem!!" Autochton odruchowo też się poderwał, uścisnął pańciowi dłoń i powiedział: "Dzięgieladam!"
No ja nie wiem właściwie, dlaczego pańcia i reszta towarzystwa wpadła ze śmiechu pod stół, możliwe, że byli już okropnie pijani i wystarczyło byle co.
Oczywistą jest rzeczą, że od tamtego czasu Dzięgieladam jest czymś w rodzaju hasła ...(... "i wiesz, i stał tam taki, no, dzięgieladam"...)
Grzecznościowe odruchy to potęga, niezależnie czy jest się Zamachowskim czy Dzięgieladamem.
