Martysia była kiedyś domową koteczka. Na pewno.
Nie wiadomo, w wyniku jakich okoliczności znalazła się na dworze. Któregoś dnia, dawno temu, pojawiła się przy budce strażnika parkingu dużego osiedla. Cudowni Panowie-emeryci zbudowali jej drewniany domek tuż przy tej budce, ocieplili i dbali o koteczkę jak tylko potrafili. Ale z czasem Panowie przestali przychodzić. Potem przychodzili różnie ludzie i coś do jedzenia zostawiali. Nikt nie zadbał o to, by kotkę wysterylizować albo nawet zabrać do domu.
Co rok rodziła kocięta i niemal wszystkie ginęły pod kołami samochodów.
W lecie ubiegłego roku urodziła ostatni miot. Ocalał jeden kocurek.
Budka niegdyś ocieplona w czasem zatraciła nieco swojej izolacji. Było bardzo zimno.
Pani Hania z tego osiedla zlitowała się nad tą niedola i zaczęła szukać możliwości zabrania tej zmęczonej kociny razem z dzieckiem do jakiegoś domu. Tak trafiła do mnie, a w ślad za nią koty.
Na niemal 20 stopniowym mrozie łapałam te kociny. Krótko, bo każdemu się spieszyło.
Koteczka była w kolejnej ciąży !!!
Teraz już po zabiegu, szczepieniach i kwarantannie jest u mnie i odreagowuje. Nie schodzi z pieca:
ogrzać się, nadrobić zaległości. Chyba uznała, że jest dostatecznie bezpiecznie, bo porzuciła swoje dziecko i zajmuje wyłącznie sobą.
Musiała mieć poważnie uszkodzone uszko, bo zrosty spowodowały, że teraz jest "leżące". Wygląda z nim uroczo
Nazwała ją Martysia, bo złowiona w dzień imienin Martyny.
Jest miła, bardzo spokojna, zachowuje się jak cichutka myszka.
Jeszcze się nie mizia, ale wzięta na ręce mruczy. Czas, to jest to, czego jej potrzeba. Więc ma.
