
W lipcu i sierpniu 2010r. poszukiwałam swojego zbiega, w podobnych warunkach: same domy jednorodzinne, koty na ogół wychodzące (tylko moje takie "zniewolone").
Akcja ulotkowa, plakatowanie drzew i tablic miejskich (tutaj zaraz straż miejska zrywała, aż poprosiłam burmistrza o pozwolenie...), zaczepianie ludzi na spacerze i dobijanie się do sąsiadów żeby sprawdzili garaże i piwnice. Cały wolny czas poświęcałam na poszukiwania, zaniedbałam dom i ogród.
Sześć fałszywych alarmów. Kilka pocieszających wiadomości, że ktoś widział podobnego kota. Co noc śniło mi się, że kota odnajduję. Że siedzi pod świerkiem, a ja go biorę na ręce i wędrujemy do domu.
23 dnia przygarnęłam "na tymczas" osiedlowego kota, którego chciała otruć dozorczyni. Jedna z koleżanek stwierdziła, że teraz odnajdzie się mój, bo pomogłam potrzebującemu zwierzakowi.
27 dnia zadzwonił telefon i ... odnalazłam swojego giganciarza... siedzącego pod świerkiem, co prawda jakiś kilometr od miejsca ucieczki. Dalej było jak we śnie - wzięłam na ręce i zaniosłam do domu. A już straciłam nadzieję...
Trzymaj się i szukaj, szukaj... Kot nurni wrócił po 7 miesiacach tułaczki i to zimą, taka prawdziwą, ze sniegiem i mrozem.
Jeszcze raz kciuki
