No i mamy w domu od 24 godzin komplet.
Pan Szary (jeszcze za mało go poznałam, żeby stwierdzić jak ma na imię) zadomowił się z mety. Wszystkie kąty pozwiedzał, kuwetę zaanektował dla siebie po 5 minutach. Wyjadł resztki jajecznicy ze śniadania i "ogryzki" od pizzy;-)
Nowe doświadczenie więc, że trzeba chować wszystko co jadalne. Tygryzelda niczego nie ruszała spoza swojej miseczki...
Za to z mojego malutkiego, słodziutkiego, przytulaśnego kotecka wyszła ..... bestia zionąca ogniem. Warczy, krzyczy, syczy i burczy na Pana Szarego. Właściwie bez przerwy. W nocy prawie nic nie pospałam, bo nad głową wciąż warczały i syczały mi surmy bojowe. Wychodząc do pracy podzieliłam kotom mieszkanie na dwie strefy, bo miałam wizję Szarego z przegryzioną tętnicą, ech....
Pan Szary wykazuje się daleko posuniętą dyplomacją i stoicyzmem - wywala się przed Tygrysem brzuchem do góry, omija ją spacerowym krokiem szerokim łukiem i generalnie wzdycha tylko czasami, że mogłaby już kobita dać spokój z tymi fochami.
Mam jednak nadzieję, że w końcu się jakoś wszystko ułoży - właśnie Tygryzelda obwąchała mu nos (bez łapoczynów) i wróciła do warkotów na dystans. Ale to chyba dobry znak? Jakiś postęp?
....nic to.... idę sobie poczytać o tym jak dokocenie może przebiegać...
I cieszę się, że Hrabia znalazł dom:)