Jeśli spodziewałyście się jakichś opowieści dziwnej treści, to muszę Was rozczarować - opowieści o elektrycznej poduszce i skrzynce po kaflach są całkiem przyziemne i typowo kocie.

Pierwsza jest krótka. W moim pokoju (mimo dwóch rudych krótkonożnych termoforów) było paskudnie zimno, a mama słysząc moje jęki i narzekania przypomniała sobie, że ma na to radę - poduszkę elektryczną. To oczywiście nie jakaś uproszczona wersja krzesła elektrycznego używanego swego czasu w Stanach (do czego, to chyba wiadomo), a takie sprytne urządzenie, które po podłączeniu do prądu przyjemnie się nagrzewa. A jak się szybko okazało - nie tylko ja jestem amatorką takich sprzętów. Kot, z początku nie zauważywszy ukrytej pod kocem poduszki, wskoczył na kanapę, dziarsko pomaszerował w stronę swojego legowiska - i nagle stanął jak wryty. Pod łapami coś mu zaszeleściło. Zmarszczył czoło, schylił łepek, powęszył chwilę. I wtedy musiał poczuć, że w łapy robi mu się przyjemnie ciepło. Chwilę więc podreptał w miejscu, zrobił kółeczko (w iście psim stylu) i ułożył się elegancko na samym środku poduszki. Wytrzymał może pięć minut, za gorąco się zrobiło. Potem pilnował, żeby tylko część kota (zwykle tylna) znajdowała się na poduszce i leżał brzuchem do góry, żeby się nie przegrzać - totalnie wyluzowany i wyraźnie rozanielony. Następnego dnia, kiedy wyłączyłam tę poduszkę, rozczarowany przycupnął na niej ze smętną miną, jakby czekał, aż sama zacznie działać... Kiedy mnie nie ma, kot w pokoju śpi sam, więc mama obiecała, że w chłodne noce będzie mu włączać prywatne ogrzewanie. Niech ma kot trochę radości z życia.

Z piecem kaflowym to zupełnie inna historia. Jako wprowadzenie - trochę tła. Mieszkamy w ponad stuletniej kamienicy, całkiem ładnej i nieźle utrzymanej. Kiedyś, dawno dawno temu, mieszkanie było ogrzewane za pomocą wielkich kaflowych pieców. Z czasem wkład tych pieców zamieniono na elektryczny, a wraz z instalacją centralnego ogrzewania - w ogóle zrezygnowano z ich używania. Ja na przykład nie pamiętam, żeby któryś z naszych kiedykolwiek działał. Może dlatego do dzisiaj - z chyba czterech - ostał się jeden. To taki dwumetrowy kloc, z wyglądu dość neutralny, beżowy i nieciekawy. Ani szpeci, ani zdobi. Nagle moi rodzice uznali (po ponad 20 latach mieszkania z nim w jednym pokoju), że im stary piec nie pasuje. I kupują nowy. Zielony, zdobiony, z japońskim widoczkiem wymalowanym na kafelkach. Strasznie stary, szpanerski, z jakiejś sławnej fabryki pieców kaflowych (nie pytajcie jakiej, bardzo ładnie Was proszę). Jak wymyślili, tak zrobili. W zeszły weekend pojechali do Nysy i kilka skrzynek tego pieca przywieźli (bo on jest rozłożony na części, każdy kafel osobno, z własnym numerkiem i dokumentacją, a u nas to ma jakaś specjalna ekipa montować - całe cyrki). Tyle w kwestii pieca, był potrzebny tylko po to, żeby prawdziwego bohatera tej opowieści sprowadzić - starą, zakurzoną drewnianą skrzynkę wypełnioną pomiętymi gazetami, w które owinięte były te kafle. Tak jest - skrzynka z gazetami! To dopiero atrakcja! Kot był zachwycony. Najpierw w skupieniu skrzynkę obwąchiwał, kawałek po kawałku. Potem łapką gazety trącał. A potem z rozbiegu wskoczył do środka i zanurkował na samo dno. Ukryty pod warstwą papierów tylko rączkę spomiędzy deseczek wystawiał i próbował znienacka skarpetę brata upolować. Z zadowolenia aż gryzł te śmiecie... Ja nie rozumiem, co koty mają z tym włażeniem do pudełek, ale skrzynki najwyraźniej sprawdzają się równie dobrze, a ta - stara i ciekawie pachnąca - sprawiła kotu frajdę na dobrych kilka godzin. W końcu jakaś wymierna korzyść z tego pieca.

A longcata widzieliście? Fajny, nie?
