mziel52 pisze:Ja też dziś za dnia przeszłam Sędziowską, bo akurat musiałam zajść na giełdę pod GUS-em. Ogłoszeń zero

.
Jak napisałam, wszystkie ogłoszenia zerwane, a tylko ja wiem ile ich powiesiłam. Na płotach, na drzewach, na latarniach, i to kilkakrotnie. Ktoś z uporem je zrywa. Ostatnio dopisywałam na czerwono prośbę, aby ich nie zrywano. Jak widać nic na tych ludzi nie działa.
Pisałam też, że teren jest wyjątkowo trudny do poszukiwań, nigdzie nie ma dostępu. Dotarłam jednak dzięki delfince do wszystkich mieszkających tam karmicielek, one wypatrują Ogryni.
mziel52 pisze:Gdzie Ogrynia mieszkała, kiedy żyła w swoim ogródku? w domku? a potem, kiedy koty z ogródka wyrzucono, gdzie zwykle siedziała? To jest ważne, bo ona będzie podobnych miejsc szukać w swojej wędrówce.
Nie oglądałaś filmu na Faunaplanettv, tam opowiadam jak układały się losy Ogryni i innych kotów.
Mieszkały w ogrodzie przedwojennej willi, dużej willi, na rogu Narbutta i Wiśniowej, a chroniły się w piwnicy jednej z lokatorek, albo w węźle cieplnym - piwnica była nieogrzewana. Ogrynia się tam urodziła i wychowała. Gdy willę odzyskał przedwojenny właściciel to ją sprzedał i nowy nabywca spowodował eksmisję wszystkich lokatorów. W tym Pani, której rodzina i a potem ona, od ponad 30 lat zajmowali się kotami. Przyszła do mnie w 2008 roku znając moją miłość do zwierząt i zapytała czy mogłabym zanosić do ogrodu jedzenie dla kotów. Ona by mi je dostarczała. Zgodziłam się i tak do kwietnia tego roku wszystko jakoś funkcjonowało. Natomiast właściciel w pierwszym rzędzie zaspawał wejście do węzła cieplnego, koty więc miały do dyspozycji nieogrzewaną piwnicę. No i ogród. Najczęściej przebywały w pobliżu wiaty z pojemnikami na śmiecie, tam im stawiałam jedzenie, bo było zabezpieczone przed deszczem.
Dodam, że w budynku nikt nie zamieszkał. Przez te lata stał pusty. Do kwietnia tego roku.
Najpierw zmieniono zamki w furtce do ogrodu i nie mogłam się już tam dostawać, żeby stawiać jedzenie. Potem zaczęła się walka z kotami. Zostały skutecznie wypędzone.
Ja mieszkam w budynku obok, zaczęłam więc zostawiać jedzenie na ulicy, pod pojemnikami na śmiecie stojącymi obok ogrodzenia willi. Też to zaczęło przeszkadzać. Jedzenie wyrzucano do śmietnika, koty przepędzano, ale one mimo to nie odchodziły. Siedziały pod samochodami albo na trawniku przed moim domem. Gdy siedziały pod malwami, to malwy wycięto. Gdy pod jukką, to i jukkę wycięto. Kociny zaczęły marnieć, Ogryni ktoś uszkodził ogon, którego potem ten chory kawałek odpadł. Do szykan dołączyła rodzina mieszkająca w suterynie, przed ich oknem jest ten nieszczęsny trawnik. Tuż przed złapaniem koteczek ktoś rozsypał jakiś żrący proszek, kociny gdy na to weszły, to potrząsały łapkami. To był horror. Od kwietnia mieszkały pod samochodami albo na trawniku.
Nie wiem czy Ogrynia zechce tu wrócić. Przeżywała tu razem z Babunią piekło na ziemi. A ja razem z nimi. Nie wiem czy uwierzycie ale jedzenie, które wciąż zostawiam pod pojemnikiem na śmiecie przed moim domem ktoś nadal wyrzuca do śmietnika, mimo że stałych kotów już tu nie ma. To znaczy ja wiem kto to robi, przewodnicząca mojej wspólnoty i jej zastępczyni. Uparcie i konsekwentnie. "Bo są muchy i śmierdzi"

.
Zostawiam to jedzenie także dla jeży, bo one zawsze razem z kotami się tutaj żywiły. Mieszkają w ogrodzie, jeszcze ich nie unicestwili.
To jest jeden z moich stołowników.
