



Moderatorzy: Estraven, Moderatorzy
ka_towiczanka pisze:"Trochę traumatyczne wakacje"
Przygotowania do wakacyjnego wyjazdu były, jak zwykle, dobrze zauważalne. Listy, zakupy, reklamówki pełne ciuchów i drobiazgów. Długie, wieczorne narady, przeszukiwania szaf, nowe i stare, porozkładane wszędzie torby. W każdej torbie - kot. Moje upodobania bardzo szybko znalazły naśladowców.
"Torbeador", mówili. "No, wynocha już stąd!" I znów klejące, papierowe rolki szły w ruch, czyszczac zasierścione tekstylia.
Wiedzieliśmy, co nastąpi i nie budziło to już niepokoju. Jedzenia zawsze zostawało do woli, Sierżant Billy, nigdy tyle się nie najadał, co podczas ich nieobecności. Zawsze ktoś do nas przychodził, od kilku wyjazdów była to dziecięca Opiekunka, osoba dobrze nam znana, swojska, bezpieczna. Spokojnie więc czekaliśmy, na to , co nadejdzie, coraz śmielej wylegując się na torbach.
Po raz pierwszy jednak, dwutygodniowy urlop miał być , jak to Ona określiła, "organizacyjnie skomplikowany".
Najpierw dzieci w odwiedziny do "górskiej" babci. Dwa dni później, Ona, quasi służbowo, w przeciwną stronę, w międzyczasie Pan wraca, przepakowuje auto i spotykają się gdzieś w Polsce, po drodze, aby już wszyscy wspólnie wyruszyć w Alpy. Do Wallis. Powrót po latach do krainy pięknych wspomnień, realizacja marzeń, by pokazać Dzieciom miejsca najpiękniejsze, znane tylko ze zdjęć i opowiadań. Tam, gdzie w otoczonych strzelistymi wierzchołkami dolinach, czekają łagodne, przyjacielskie krowy i konie, gdzie trawa jest wieczne zielona, gdzie szybkie, elektryczne pociągi i wijące się serpentyny dróg, wpasowane są w klimat wiosek z drewnianymi domkami. Wyjazd wyśniony, wyczekany, ale dograć, dopiąć to wszystko... Ufff!
Tak więc wiedzieliśmy, że wkrótce wyjadą. Wszyscy wiedzieliśmy, oprócz syjamka. Najmłodszy z nas, mieszkał z nami od zimy, nie znał rozstania dłuższego niż weekend. Możliwe, że wiedział, przeczuwał również, lecz dla niego musiało to być przeczucie budzące lęk i poczucie zagrożenia. Tydzień przed Jej wyjazdem, rozchorował się. Kaszel, katar, ropa lejąca się z oczu. "No pięknie" pomyślała Ona i zaczęła się jazda z syjamkiem do weterynarza. Syjamek umieszczony w transporterze, w chwili otwarcia drzwi zewnętrznych, rozpoczynał wycie. Dosłownie. Długie, przeraźliwie głośne zawodzenie, jak krzyk niemowlęcia, którego nic nie mogło powstrzymać. Sąsiedzi otwierali drzwi na klatce schodowej, przechodnie zatrzymywali się i rozglądali. Ona, na zmianę blednąc ze wstydu i czerwieniejąc ze złości, przemykała przez ulice ze spuszczoną głową. Na szczęście to tylko kilka przecznic. W lecznicy było jeszcze gorzej. Poczekalnia zwykle pełna czworonożnych pacjentów. Wycie nie ustawało, wchodziło na coraz wyższe tony, przybierało nowe barwy, siła głosu zdumiewała. Na weterynaryjnym stole, kot milkł, zaczynał trząść się ze strachu, potulnie znosił wszystkie wykonywane przy nim czynności. W drodze powrotnej, znów ściągał na siebie uwagę wszystkich w promieniu dobrych 300 metrów.
Mimo podawania zastrzyków w domu, konieczne były codzienne wizyty, infekcja okazała się paskudnie oporna na leczenie.
Ona wyjeżdżała z duszą na ramieniu, zostawiając podleczonego kota opiekunce, lecznica była powiadomiona, opłacona, instrukcje wydane, powinno być dobrze.
Dobre było tak naprawdę tylko to, ze Ona musiała wyjechać, kontakt praktycznie zawieszony, z daleka nic więcej nie mogła zrobić. Po kilku dniach, z tego ni z owego nagle nastąpiło pogorszenie, Pan przejął kota w ciężkim stanie, opiekunka, mimo najszczerszych chęci i zaangażowania, nie dawała sobie rady z pielęgnacją chorego zwierzaka. Ori fatalnie znosił rozłąkę, a codzienne wizyty u weterynarza wzmagały stres. Został tydzień. Zmieniono leki na najprostsze do podania i zadecydowano "przeczekać".
Wakacje w Wallis były cudowne. Dzieci z ciekawością chłonęły widoki wszystkich tych miejsc, które znały tylko z opowiadań. Cały dzień wędrowali górskimi szlakami, zajadali się szwajcarskim żytnim chlebem i aromatycznym serem, wyrabianym z mleka krów, spędzających całe lato, wysoko na alpejskich halach. Do tego garście białych winogron lub malutkich, koktajlowych pomidorków. Świeżo sfermentowany, lekko musujący sok jabłkowy. Podziwiali z góry, budzące lęk lodowce, rozpościerające się pod nogami pola śniegu, poprzecinane szczelinami w charakterystyczny, niemal symetryczny wzorek. W dolinie, lazurowe, płytkie stawki, zapewniały ochłodzenie i relaks zmęczonym stopom. Legendarne, walijskie słońce, które statystycznie grzeje ponad 300 dni w roku, nie zawiodło i tym razem. Tydzień minął błyskawicznie, pełni wrażeń, wracali do domu, ostatnie godziny długiej, nocnej podróży, minęły na rozważaniu o tym , co zastaną w domu.
Byliśmy głodni od wczoraj, gdyż Billy, korzystając z rzadkiej okazji, jadł bez przerwy, wchłaniając w siebie, ile zmieścił. Przytył dwa kilo, nie schodząc praktycznie z warty przy ogromnej misce. Ori, nie rozumiał, co i dlaczego się stało - stęskniony, trochę zagubiony, ale we względnie dobrej kondycji, miaucząc, wybiegł im na spotkanie. Bilans wypadł nieciekawie: trzy osoby przez dwa tygodnie chodziły z kotem do dwóch weterynarzy. Zaczęto i nie skończono, różne antybiotyki. Zdiagnozowano trzy różne stany zapalne. Miał chłopak szczęście, że w tej sytuacji, powrót ukochanej pani, stał się najlepszym lekarstwem. Chlamydia w oczach zagościła na dobre, ale odporność wzrasta, gdy szczęśliwy kot może znów przytulic się do kochających kolan. I ja czuję się najlepiej, gdy wszyscy wreszcie w domu. Fakt.
ka_towiczanka pisze:Duża chora, nieszczęśliwa bardzo. Konieczność leżenia zaowocowała jednak kolejnym kolejnym odcinkiem, więc jakiś pozytyw z tego jest? Dziękuję Wam , że czytacie i czekacie.
pozdrawiam - ka_towiczanka
Użytkownicy przeglądający ten dział: Google [Bot], indestructibleperson, puszatek i 142 gości