Henryk został przeze mnie znaleziony ok. 2 lat temu. Zawiozłam go do weterynarza, a potem do znajomej, która nie miała żadnych zwierząt, a ja nie chciałam narażać Ryśka i Marchewki. Tam miał mieć tymczasowy dom. Ogłosiłam go, prowadziłam rozmowy z kandydatami na dom, podczas gdy moja znajoma stwierdziła, że już go nikomu nie odda. Wielka miłość. Pomyślałam, że to w sumie dobrze, znajomy dom, będę miała na kota oko. Choć mieszkanie na wysokim piętrze z nieosiatkowanym balkonem, ale twierdziła, że on nie wychodzi i ona bardzo tego pilnuje. Faktycznie, jak u niej byłam, była 100% ostrożność.
Od początku znajoma często jeździła z kotem do swoich rodziców, do domu z ogrodem. Tam kot brykał po działce i potem nie chciał (podobno) wracać do mieszkania. A jak już w nim był to albo stał pod drzwiami, albo szalał po domu niczym huragan.
Nagle dowiedziałam się, że kot trafił do jej rodziców. Bo tam będzie mu lepiej, będzie szczęśliwy i swobodny. Tak naprawdę to jej życie osobiste się zmieniło i nie było w nim miejsca na kota.
Wiedziała, że nie podoba mi się pojęcie kota wychodzącego. A ten był wychodzący ile tylko chce i dokąd tylko chce. Bez żadnej kontroli. Znajoma wiedziała, że tego nie popieram, więc twierdziła, że on chodzi tylko po ogrodzie, nie oddala się. Uwierzyłam, bo faktycznie jest tam duży murowany płot.
W ostatnią niedzielę dowiedziałam się, podczas przypadkowego spotkania, że Henryka już nie ma. Nawet nie chciała mi o tym powiedzieć, tylko jej uśmiechnięty (zadowolony?) facet ją sprowokował.
Podobno kiedyś wyszedł i nigdy nie wrócił. Niestety nie wiem kiedy dokładnie to się wydarzyło, najpierw powiedziała, że kilka tygodni temu, ale potem, po moim telefonie, powiedziała, że było to jakieś 2-3 mies. temu. Czyli pewnie bardziej 3 niż 2.
Na moje pytanie, czy go szukali i rozwieszali ogłoszenia, czy pytali w schroniskach i lecznicach, odpowiedziała dość zdawkowo, że szukali w okolicy, ale to nie miało sensu, bo każdy im mówił, że "tu chodzi taki rudy", bo przecież w okolicy nie był jedynym rudym kotem.
Henryk mieszkał w Wawrze, na trójkącie pomiędzy Płowiecką, Marsa i Rekrucką/Łysakowską, blisko torów kolejowych.
To piękny rudzielec, kastrat, ok. 2 lat (znalazłam go 08.2009, mógł mieć wtedy 3-4 mies.)
Kiedy zaginął, nie miał na sobie obroży.
Był zaczipowany.
Henryk (przez znajomą nazwany Bandytą) był kotem wychodzącym, czego nigdy nie zaakceptowałam, ale kota nie odebrałam. Najwyraźniej to był błąd, ale to było o tyle trudne, że kot trafił do kogoś znajomego, z kim znałam się od wielu lat. Łatwiej żądać zwrotu kota od kogoś zupełnie obcego, niż od wieloletniego znajomego.
Mam nadzieję, że ktoś go przygarnął i jest cały i zdrowy.
Nie będę ja (a tym bardziej nie ma prawa znajoma, która jedynie szukała kota w okolicy) odbierać go nikomu, jeśli jest bezpieczny. Chciałabym to po prostu wiedzieć i wtedy byłabym spokojna.
Obawiam się jednak, że jego już nie ma. Obym się myliła.
Będę wdzięczna za każdą informację. Jestem teraz jednym wielkim wyrzutem sumienia.
Kontakt: tutaj albo rudomi@rudomi.pl lub 664-769-150, Magda.



