To jest bardzo porządny lekarz, z tych co do człowieka MÓWIĄ, zadają pytania, zastanawiają się z człowiekiem wspólnie, myślą głośno i uzasadniają propozycje.
Od dwóch lat nie możemy dojść przyczyn moich dolegliwości, ale pocieszam się tym, że sporo przynajmniej udało się wykluczyć. Powolność działań nie jest winą mojego lekarza, on nic nie poradzi na czekanie do specjalistów i na badania rozmaite.
Przy okazji wykryliśmy moje zastawki.
A propos -
DALSZY CIĄG PROGRAMU.
Poza Panem Wacławem mieliśmy także siostrę Irenę. :>
A historia Wacka jest taka:
Miejsce akcji - typowe osiedle.
Jedna z postaci drugoplanowych - gotowana kura.
Tym, którzy znają mnie od strony wegetariańskiej wyjaśniam, że było to dość dawno, działałam na żywioł i od czasu do czasu wydawało mi się, że dzieciom na wszelki wypadek trzeba dać trochę drobiu. Bo może rosną czy coś.
Ale ad rem.
Pewnego grudniowego dnia wracałam ze spaceru z pieseczkiem i na trawniku przed moją klatką schodową ujrzałam przysypany śniegiem pomnik. Bliższe oględziny ujawniły dużego, nieprawdopodobnie wychudzonego psa. Widok był taki bardziej oświęcimski - szkielet obciągnięty futrem. Na szyi krowi łańcuch. Urwany. Nie należę do osób zostawiających coś takiego bez reakcji, no wiadomo. Pies zupełnie biernie dał się pociągnąć za ten łańcuch i zawlec na trzecie piętro. Po spacyfikowaniu zdenerwowanych, ale ciekawskich kotów i uspokojeniu obu suk, puściłam go by obejrzał mieszkanie. Pies po raz pierwszy podniósł łeb i wciągnął powietrze. W kuchni, w dość wąskim i wysokim garnku gotowała się kura. To nie jest żadna przenośnia. Gotowała się żwawo, bulgocąc rosołem. Pies bez chwili namysłu wkroczył do kuchni, oparł łapy na kuchence, wsadził do garnka pysk, wyciągnął tę kurę i zeżarł ją dwoma kłapnięciami. Daję wam słowo, że nie zdążyłam nawet mrugnąć.
Wieczorem z pracy wrócił Teżet i pies bez namysłu wskoczył na niego łapami, na co Teżet zakrzyknął - "Ooo? Witamy Pana Wacława...!"
No i Wacław został Wacławem.
Zanim Wacław w końcu zrozumiał, że już zawsze i codziennie dostanie pełną miskę jedzenia zdążył zeżreć następujące rzeczy: (poza tymi oczywistymi typu porzucona niebacznie przez dzieciny kanapka czy racuch)
a więc -
moje zimowe buty
moje jesienne buty
plecak szkolny Juniora
puchową kurtkę Juniora
dwie pary kapci
siatkę buraczków (surowych)
poduszkę z kanapy
"Historię filozofii" Tatarkiewicza (trzy tomy)
telefon z sekretarką (wówczas ostatni krzyk techniki

)
a największym jego osiągnięciem było częściowe zjedzenie trzyosobowego namiotu marki "Brda"
Całego nie zdążył, widocznie zabrał się za niego za późno. Albo ja za wcześnie wróciłam z pracy.
Dopiero zamiana we wszystkich drzwiach klamek na gałki i wyczyszczenie przedpokoju z absolutnie wszystkich rzeczy, które można włożyć do pyska podczas nieobecności państwa - zakończyła te próby dostania się do księgi rekordów... Co nie znaczy, że skrzynia na buty nie została poważnie nadruszona zębem. Bynajmniej nie czasu
Morał z tej powiastki - wygłodniałe zwierzę zeżre wszystko, niezależnie czy sobie oparzy pysk i żołądek i czy mu to zaszkodzi czy nie.
Ale właściwie nie o morał mi chodzi.
Wacław spędził z nami 14 lat, czyli przeżył około 16. Jak na tak wielkiego psa, to naprawdę dużo. Chorował na padaczkę, ale łagodnie. Pod koniec nie kontrolował moczu - dzięki temu wiemy, że żadne drewno na podłodze nie wytrzymuje czegoś takiego, widać skutki na zdjęciach. Ostatnie kilka lat był kompletnie głuchy i nie widział na jedno oko.
Był bardzo kochanym psem.
Ło matko, ale się rozpisałam. Na szczęście Filozof też jest kochanym psem i nie będzie na mnie krzyczał, nie?