Nie chciałam nic pisać, zanim Zofia&Sasza nie napisze.
To była straszna sobota. Jeszcze w piątek Rozi była w formie. (tylko kupy mogły zapalić lampkę kontrolną, ale kupy świadczą o tak różnych rzeczach...)
Wetka podejrzewała zatrucie, ale miejsce jest dostosowane do kotów: nie było możliwości zatrucia się. W ogródku koty przebywały tylko pod okiem karmicielki, nigdy bez nadzoru.
Bratek - jak pisała Zofia&Sasza. I oby nie zachorował!
Okropne to wszystko, ten los wolnożyjących. Zginęła matka, zaraz potem jeden z czwórki kociaków. Zanim zabrałyśmy Rozi i Brata, zniknął drugi kociak. W sobotę odeszła Rozi [']. Z piątki kotów został jeden.
Podobnie jak w interwencji Jany i VVu na parkingu.
Cholera jasna z tym
ostatniaszansa, daj znać, czy mam informować pana, który się opiekował. Czy lepiej go nie martwić? To w końcu chory człowiek jest, może to przeżyć, nie chcę mieć jeszcze na sumieniu jego stanu zdrowotnego. Jeśli uważasz, ze trzeba poinformować, daj znać; a ja do niego zadzwonię...