ossett pisze:Było podejrzenie pęknięcia przepony między innymi i różnych wad wrodzonych, ale rtg i usg (zrobione na Ślężnej bo to sobota...) temu przeczą. Jest zapalenie płuc; trochę to dziwne, ale tak wyszło na zdjęciu i po antybiotyku (biotyl) podanym w jednej lecznicy i środku przeciwbólowym podanym w drugiej lecznicy Twardziel oddycha trochę lżej i jest spokojniejszy.. Męczył się od wczoraj po południu. Nie wiem co się stało;wczoraj w południe jeszcze wszystko było OK, a po łpołudniu tak oddychał jakby chciał zwymiotować.
Tak pisałam w sobotę. W niedzielę Twardziel po lekach zaaplikowanych mu przez lekarza(nowa siła) w schronisku(!)-poczuł się lepiej. Zjadł nawet sam trochę paszteciku. Pojechałam z nim akurat tam bo pytając o Małe dowiedziałam się, że mają biotyl. Kosztowało mnie to datek do puszki bo bezdomne leczą za darmo. Muszę przyznać, że z wszystkich lekarzy, którzy oglądali Twardziela (z bliska lub z daleka) ten schroniskowy zrobił to najbardziej profesjonalnie jak na mój chłopski rozum. Oby tylko ludzie zechcieli opiekować się chorymi bezdomnymi kotami w domu i jeździć z nimi na leczenie do schroniska. I oby akurat ten lekarz miał dla nich czas (to chyba jednak ten sam co uśpił Małe, chociaz pewności nie mam -rozmawiałm o tym tylko z panią z biura).
W poniedziałek raniutko pojechałam na UP, żeby pokazać Twardziela jak najszybciej godnej zaufania pani doktór.
Ten antybiotyk nie bardzo działał chyba, to inne leki pomagały trochę
Niestety była na urlopie, przyjmował tylko jeden lekarz (czego nie przewidziałam)a kolejka jak zawsze w takich wypadkach była monstrualna. Mogłam tam czekać do wieczora tak jak było całkiem niedawno w przypadku Królewny. Wobec tego pojechaliśmy taksówką na Ślężną. Twardziel był w kondycji nie lepszej i nie gorszej niż w piatek. Postanowiłam nie mieć żalu do młodego i chyba bardzo niedoświadczonego lekarza, który nas przyjął, ogladał zdjęcia, wysnuwał koncepcje, że Twardziel coś sobie może złamał, pouczał mnie,że powinnam karmić go na siłę, poszedł do sklepiku i przyniósł mi karmę, pouczał, ze to nie ważne co Twardziel lubi. Tłumaczył m na czym polega działanie
tolfiny po której kociak czuje się lepiej (że obniża temperaturę i to żle bo organizm nie może walczyć z chorobą).
Dopiero po kilkunastu minutach postanowił kotka obejrzeć z bliska. Twardziel się szarpał, wyrywał(bolało go, w domu i w kontenerku usadzał się albo układał w takiej pozycji,żeby mu było wygodnie oddychać), w końcu jak udało się postawić na stole to już ledwo mógł ustać na łapkach. Wet stwierdził, że kot umiera, ale jeszcze zaproponował przeniesienie go do innego pokoju i podanie tlenu.
To już niewiele pomagało,ale Twardziel jeszcze oddychał i jeszcze żył. Lekarz stwierdził, że mózg nie pracuje i serce nie pracuje i KOT NIE CHCE JUŻ ŻYĆ i zaproponował znowu przeniesienie go do innego pomieszczenia i eutanazję.
Nie zgodziłam się-po co eutanazja kotu, którego mózg i serce nie pracuje?
Nie miałabym żalu do lekarza bo młody, ale oto co napisał w karcie informacyjnej wizyty:
"Włąścicielka przyszła na kontynuację leczenia, kot ma silną duszność, otwiera pyszczek przy oddychaniu, gryzie podczas badania (
gryzł mnie podczas układania na stole w niewygodnej pozycji bo go bolało),mimo tlenoterapii(
zastosowanej zbyt późno-jak już rzekomo prawie nie żył) i podtrzymywaniu życia masażem serca nastąpił zgon, właściciel nie wyraził zgody na eutanazję, kot umarł dusząc się.)"
Tym razem eutanazję zaproponowano mi na kilkanaście sekund przed faktyczną śmiercią kota.
Nie zgodziłabym się jednak na nią, nawet gdyby zaproponowano mi ją wcześniej: w sobotę , niedzielę lub przed pójściem po towar do sklepiku).
Do dzisiaj w znakomitej formie żyje mój kot, którego eutanazje w ostatni Wielki Piątek zaproponował lekarz (wzięty, do którego często chodziłam z kotami przez parę lat) po dwutygodniowym leczeniu. Poprzedniego dnia eutanazja tego kota nie przychodziła mu jeszcze do głowy.
To jednak ja byłam winna, że bardziej nachalnie nie domagałam teraz ratunku dla Twardziela i byłam zbyt pokorna(a cudem miałam środki i mogłam być bardziej harda...)
Podobno mógł mieć zbyt niską odporność... Mając dwa tygodnie był uodporniany zastrzykiem Zylexisu (nie poinformowano mnie że trzeba go dwa razy, albo trzy-nie zgodziłabym się ze względu na koszty i uodporniałabym czym innym) i jak widać to nie pomogło...Był jednak spasiony(jak stwierdził wet w schronisku). przybyło mu na wadze po perypetiach z odrobaczaniem Vermithem.
A może to antybiotyk był za słaby. Biotyl to to podobno odpowiednik Tylowetu, tyle że trzeba podawać go codziennie..
Nie wiedziałam o tym.
A może miał coś złamanego-jak trzymałam rękę na nim, to czułam jakieś chrupanie-ale przecież to by wyszło na zdjęciach rtg(jedno nawet było z kontrastem). Co wyszło na usg to nie wiem bo nie dostałam żadnego opisu. A opis rtg to kilka słów tylko (efekt kilkusekundowej pracy umysłowej utytułowanej wetki).
A może się zachłysnął - w czwartek wieczorem zwymiotował (ale bez płynu) za łapczywie zjedzone mięso(serce wołowe). Ale Potem zjadł kurczaka, a następnego dnia rano ulubiony pasztecik.. Dopiero po południu nie chciał już jeść i ciężko oddychał.. Jednak kociaki 10 tygodniowe nie umierają po zachłyśnięciu się wymiotami....
Przestrzegam opiekunów kotów przed kliniką na Ślężnej i w weekend i w tygodniu. A ich koty przed chorowaniem pomocy w weekend i w sezonie urlopowym. I w nocy. Bo to kosztuje 150zł + koszty.
Wiem już czego się domagać od wetów jak kot nie może sikać, a jednak wetowi( wydaje się, że ma pusty pęcherz (bo jest mały)).
Więcej już wiem o tym, czego się domagać jak kot ma trudności w oddychaniu.
Tylko czy ja muszę tego wszystkiego uczyć się kosztem życia kotów( i nie za darmo...). Przecież weci lubią mówić mądrzącym się opiekunom ich pacjentów, że przecież oni uczyli się aż 6 lat.
Młoda osoba towarzysząca mi ostatnio w tych moich wędrówkach po gabinetach i lecznicach stwierdziła, ze to wygląda na to, że oni chyba nie mieli i nie mają kotów w domu...