Ad rem: jakieś niecałe dwa tygodnie temu, pod moja pracą zaczęła się pojawiać kotka, której nigdy wcześniej nie widziałam. Jakaś nowa, osamotniona nieco, ale nie wyglądała na oswojoną. Przynajmniej tak mi się wydawało. Była ufna ograniczenie, zachowując bezpieczny dystans. I zaniedbana, wychudzona, sponiewierana. Bardzo drobna, wyglądała na bardzo młodą - nie wiem czy z powodu chudości, czy też rzeczywiście. Niemniej - ma pewnie około roku. Zaczęłam ją dokarmiać. Okolica bezpieczna, bez ruchliwej ulicy i jakichś polowań na koty jak mi sie wydaje. Wyjechałam na 3 dni i jak wróciłam, okazało się, że kotka postanowiła regularnie mnie odwiedzać w celach konsumpcyjnych. Zadwoniłam zatem do Koterii z prośba o radę, czy pomimo jej młodego wyglądu mogłabym przywieźć ją na sterylkę. Uznałam to za priorytet, gdyz kicia, pomimo ogólnego sponiewierania, miała zdrowe oczka i wyglądała dośc zdrowo i (o zgrozo) płodnie. Z powodu słuzbowego, kolejnego wyjazdu poprosiłam o termin na ten tydzień. Na DZIŚ. Umówiłam się, że kotkę dostarczę wczoraj wieczorem, albo dzis rano. W tak zwanym międzyczasie zaobserwowałam, że kotka ma jakis taki brzuszek na boki lekko wypchany, co przy jej ogólnej chudośc było podejrzane. Po konsultacji w Koterii nadaliśmy jej status "ciężarna". Zważywszy na fakt jak leciała do jedzenia i na fakt, że udało mi się raz ją złapać juz w ręce w celu sprawdzenia płci - postanowiłam ją złapac w transporter, rękami. Nie mam klatki łapki, doświadczenia, ani też nie chciałam nikomu zawracać głowy, bo wiem jak teraz wygląda sprawa z kotami. Wczoraj popołudniu więc, przytargałam z domu transporter i zakradłam się z nim w miejsce karmienia, ale kotka (pomimo, że ją celowo przegłodziłam) jakos strasznie nieufna była. Podejrzanie. I znacznie grubsza. Zaczęła jeśc, a gdy chciałąm ją złapac za kark - podskoczyła na pół metra i tyle ją widziałam. Zadwoniłam zatem do Koterii i Panie powiedziały, żebym ją jutro (dziś) łapała i przywoziła bez względu na godzinę - nawet po południu.
I tu zaczyna się dramatyczna część historii...
Przyszłam do pracy rano, spcejalnie o 7.00, żeby wkoło była cisza i spokój. Kotka była, czekała na jedzenie. Ale o dziwo, po wczorajszej przygodzie z ucieczką jak oparzona, dziś - podeszła do mnie i miałczy i łasi się. Jak nie ten sam kot. Ona nigdy do mnie nie podchodziła bezstresowo. Musiałam się ukrywać, odchodzić, chowac. Wydało mi sie to podejrzane. Przyjrzałąm się jej i o zgrozo...miała mokry ogon i całą tylnia część wraz z łapkami. Takie wylizane, ale jeszcze mokre. I była zdecydowanie chudsza. Urodziła! Pobiegłam galopem do kanciapy w jakiej się chowała, a która nalezy do firmy, w której pracuję (jeśli ktos czytał mój zimowy wątek z Dexterem - to wie). Jest tam pierdzielnik straszliwy, a w związku z tym, że juz od pół roku szykujemy się do zmiany siedziby i sa porządki, to do kanciapy trafiło coraz więcej rozwalonych mebli i gratów. Ale pozostała w miarę ogarnięta część, gdzie stoi zbudowany przeze mnie zimą styropianowy domek dla innej mamy z kociakami.
Poleciałam z latarką, obejrzałam wszelkie zakamarki, domek i wszstkie inne schronienia i nic. KOciaków nie ma. Złapałam (korzystając z tej przedziwnej przmilności) kotkę w transportej i dzwonię do Koterii z prośba o radę. Pani powiedziała, że jak od razu przyjadę to ocenimy, czy ona urodziła. I jesli tak - trzeba ją wypuścić spowrotem. Cała operacja miała trwac mniej niz dwie godziny, więc kociaki bez mamy dałyby radę. Pojechałam zatem, angażując niechętna kotom kolezankę z pracy. W sytuacjach ekstremalnych wszystkim serce mięknie, więc prosić za bardzo nie musiałam.
W Koterii Pani Doktor obejrzała kotkę i wróciła do mnie oznajmiając, że w brzuchu kociaków zadnych nie ma, że chyba rodziła, że raczej tak i żeby wypuścic, obserwowac, śledzić, gdzie łazi i mamy się zdzwonić za dni kilka. Ok. Wracamy.
I tu zaczyna się apogeum dramatu..
Wypuszczam kotke pod firmą, a ona stoi. Nigdzie nie idzie. Dałam jej wodę i jeść. Wypiła, zjadła i stoi i miałczy i się ociera i chce głaskania i bez przerwy miałczy. Musiałam iśc do pracy, bo przyszedł Pan na spotkanie. Kotka stoi cały czas pod firma. Zaczyna włazić do środka (nigdy!!!! wcześniej by na to się nie odwazyła). Wchodzi mi do pokoju, skacze na biurko i miałczy. Nie wiedziałam o co chodzi. Wyszłyśmy z koleżanką przed firmę, a ona patrzy na nas i miałczy. Koleżanka mówi: może ona nas chce gdzieś zaprowadzić? Idziemy za nią, a ona idzie, patrzy czy podążamy z tyłu i miałczy. Normalnie jak na filmie prowadzi nas do tej kanciapy i przeraźliwie miałczy. Zrozumiałyśmy od razu, że prosi nas o pomoc. Otwieram kanciapę, a ona idzie po jakis gratach w najgosza część kanciapy i miałczy. A tam juz nie ma dostępu, bo jest wszystko zagracone i grozi zawalaniem. W związku z tym, że to była tak rozpaczliwa prośba o pomoć, to złapałyśmy z koleżanką jakieś rekawice i zaczęłyśmy odgruzowywac to wszystko. Jakies blachy, połamane krzesła, ławki, stoły...dokąd mogłyśmy. Nie znalazłyśmy nic. Nawet w pewnym momencie doszłyśmy do tej naszej kici, która leżała na jakichs szmatach, myślałyśmy, że tam są kociaki - ale nie. Dalej juz nie mamy dostepu i nie da rady tam sie dostać. Fizycznie jest to niemożliwe. Ze łzami w oczach poddałyśmy się. Wróciłyśmy do pracy, a kicia za nami. I miałczy. Boże, jak jej pomóc....Te kociaki musiały jej albo gdzies tam wpaść, albo urodziły sie martwe (ona jest strasznie drobna i brzuch miała mały). Nie wiem, ale to taka bezradność. One na pewno już nie żyją. Jak pomóc tej zrozpaczonej mamie? Czy myslicie, że wysterylizowac ja juz teraz to dobry pomysł? Nie chce, żeby zaszła w kolejną ciąże. Jakieś pomysły, rady?
Boże, jak sobie przypomnę ten widok i wiem, że jutro będzie to samo, to wyc się chce z bezradności. Jak pomóc jej to przetrwać? Ten dramat.
No i poszukam jej domu. Nie chcę, żeby ona zyła na tej ulicy


