No tak. Wszystko jak zwykle...
Niedoczas i nerw. Powodów kilka.
Po pierwsze - matura. Nie, nie moja. Mojego dziecka. Alb swoim zwyczajem koszulę na dzisiejszą maturę wyjął z szafy wczorajszym wieczorem. Tak, tak, wiem - zła matka jestem, bo to ja powinnam tę koszulę już przedwczorajszym ranem z szafy wyjąć i sprawdzić, czy się nie zużyła za bardzo samym w szafie wiszeniem. No ale cóż - jaki syn taka matka, czy też na odwrót. Koszula oczywiście zużyła się wiszeniem w szafie od zeszłorocznego zakończenia roku [albo i dawniej, bo dziecko moje nie uznaje takich imprez jak zakończenia i rozpoczęcia roku szkolnego]. Zatem wieczorem było jeszcze pranie i prasowanie połączone z suszeniem. Dziś rano pobudka - całe szczęście, że jest ktoś taki, jak Chani, kto dopomina się posiłku ok. 6 rano, bo kto wie, czy byśmy na tę maturę nie zaspali... [Nie, no dobra, przesadzam. Dziecko samo wstało ok. 7, wyszło z domu ponad godzinę `przed`, żeby przypadkiem korek na moście go nie przyblokował w dojechaniu do szkoły na czas.]
Teraz on pisze sobie, a właściwie to już chyba kończy, a ja sobie się krzątam i udaję, że mnie to wcale nie dotyczy. Niby nie... ale jednak.
Po drugie - Sofie. Kroplówki, zastrzyki, kuweta. To jedyna aktywność rozgrywająca się przy współudziale Sofie. Nie jest dobrze, ale też nie jest gorzej.
Po trzecie - Chani. Zmiana mięsa na indycze spowodowała lekkie wzdęcia, za to bardziej smakuje małemu kotu.
Po czwarte i po piąte - koty
okoliczne. Akela - jakby lepiej, dziś zobaczę co i jak. I koty Justyny p, które mam pod opieką na czas wyjazdu państwa. Koty nieco zniesmaczone tym, że przylazła jakaś obca i w dodatku wychodzi zamiast zostać z kotkami.
I znowu mam poczucie, że z czymś nie zdążyłam...
