To jest moj pierwszy post tutaj, wiec chcialbym jeszcze raz powitac
wszystkich "zakoconych".

Pozwolcie, ze od razu przejde do rzeczy, choc musze nieco
"naswietlic" sytuacje.
Na poczatku kwietnia 2010 roku "przygarnalem" z rodzina 3 kociaki.
Jest to wlasciwie kocia "rodzina", ojciec, matka i ich kotka.
Bardziej precyzyjne byloby napisanie, ze przejalem je od sasiadki.
Z powodu tego, ze sasiadka ma juz duzego psa i nie chciala ryzykowac
wprowadzajac w jego poblize koty, ich pierwotne lokum znajdowalo sie
w pomieszczeniu gospodarczym. Sadze, ze nie bedzie to dla nikogo
zaskoczeniem, ze byly kompletnie dzikie i bylo olbrzymim klopotem
zaoferowac im jakakolwiek pomoc. Wystarczylo, ze ktos pojawil sie
niedaleko wejscia i juz sie ploszyly.
Sasiadka pomogla im przetrwac poprzednia zime, zanosila tam koce itd.
Wtedy jeszcze nie wiedzialem o ich istnieniu. Mowiac szczerze,
bardzo trudno byloby mi uwierzyc, gdyby ktos mi powiedzial,
ze w domu pojawi sie jeszcze jakies zwierzatko.
Po przejsciach z innymi i po tym jak odczuwalismy ich strate,
czy chorobe, wzbranialem sie przed kolejnymi.
No ale pewnego marcowego dnia majsterkujac, albo cos tam czytajac,
spojrzalem w okno (mieszkam na parterze).
Zauwazylem, ze jakis sliczny czarny kotek zaglada do srodka
przez okno. Od tego momentu wiedzialem, ze jest w nim cos wyjatkowego.
Potem byly "podchody", dokarmianie, i tak dalej.
Zanim oswoily sie na tyle, by wejsc do srodka, minelo kilka tygodni.
To pod warunkiem, ze okno pozostawalo uchylone.
W przeciwnym razie natychmiast byl ogromny poploch i ucieczka.
Jakis czas pozniej lekarze zdiagnozowali sasiadce nowotwor
i wtedy juz wiedzialem, ze nie ma innej opcji niz kontynuowac "adaptacje"
na stale.
Przyniosla ona nam ogromna satysfakcje z uwagi na to, ze trwala
ponad 7 miesiecy, jednak udalo sie - tygryski sie zaklimatyzowaly,
roznica pomiedzy stanem z tamtego okresu, a obecnym jest kolosalna.
Kotki sie do nas przytulaja, miziaja, itd. czego nie okazywaly
nawet sasiadce.
Wszystko jest ladnie i pieknie, tyle tylko, ze nadal nie wyobrazam
sobie ich wizyty u weterynarza. Chcialbym je jak najszybciej
wysterylizowac, bo troche doswiadczen z tegorocznymi rujkami,
mam juz za soba, zwlaszcza, ze sa w domu 2 kotki i 1 kocurek,
wiec musze stale pilnowac by mi sie "rodzinka" nie powiekszyla.

Duzo czytam na temat kotkow i wiem, ze ruje sa dla nich stresujace.
Bardzo chce im pomoc, ale jak juz wspomnialem wyzej, nie wyobrazam
sobie ich transportu do kliniki. Przynajmniej nie przy pelnej
ich przytomnosci. Niestety nadal nie znosza, gdy sie je bierze
na rece, wyrywaja sie. A ja nie chce niczego robic na sile,
stresowac ich jeszcze bardziej, bo wyglada na to, ze w zyciu
i tak juz wiele przeszly.
Czy ktos moglby posluzyc rada co w takim wypadku zrobic,
zeby zwierzaczki jak najmniej cierpialy i zeby transport
przebiegl w miare spokojnie?
Moze istnieje jakis dobry preparat albo ziola uspokajajace?
A moze istnieje mozliwosc uspienia ich jeszcze przed transportem?
Do zaufanej kliniki mam okolo 2 km.
Dziekuje bardzo za ewentualna pomoc.