Witajcie Moje Kochane, choć raczej powinnam napisać "Witaj Lożo Szyderców"

Za troskę bardzo dziękuję - dojechałam bez przygód, spokojnie, w ciepełku, choć podróż trwała jedyne 17 godzin. Z Mirmiłowem witałam się okrąglutką dobę, nim nie nastąpiła katastrofa. Nie wiem, czy to wirus, czy zatrucie jakoweś, ale po drugim domowym, własnoręcznie przyrządzonym obiadku, zaczęłam czuć się niewyraźnie... Ogólna jakaś słabość powaliła mnie do łóżka w ciągu godziny, w ciągu następnej otrzymałam standardowy pakiet dolegliwości przypisany zatruciu, a następnie gratis w postaci potwornego zimna, dreszczy, gorączki 39st., i chwilowych utrat przytomności. No tego nie miałam w planach... Mąż nalegał na wzywanie pogotowia, ja natomiast uparłam się, że umrę w domu. Nie po to wracałam po 3miesięcznej nieobecności, by jechać do szpitala! Przez kolejne dni leżałam jak pień, dziś zaczęłam troszkę podjadać i nawet dotarło do mnie, że powinnam natychmiast zdać krótką bodaj relację z powrotu, bo ktoś gotów mnie posądzić o zrealizowanie wcześniejszych zamiarów i zjedzenie kotów!
Nie pomyliłam się, jak widać...
Aby sprostować błędne mniemania i wykluczyć wizytę policji, spieszę donieść, że wszyscy mieszkańcy Mirmiłowa żyją i czują się rewelacyjnie.
Powitanie było długie, na zmianę żywiołowe lub... pełne pokory. Odpracowywane poprzez uściski, oraz... padanie na kolana. W kocim świecie bowiem nic nie jest oczywiste.
Pamiętacie zabawę w "Raz, dwa, trzy, Baba Jaga patrzy"? Polegała ona na tym, że rozbawione i biegające dzieci na hasło o Babie Jadze musiały zastygnąć w dokładnie takich pozach, w jakich w danej sekundzie się znajdowały. Nie wiem, w co bawiły się moje kotecki, ale gdy stanęłam w drzwiach po prostu zastygły. Zamarły, wlepiając we mnie oczka tak intensywnie, że sama całkowicie straciłam rezon. Tkwiliśmy tak przez parę sekund - ja i one - po czym wszystko potoczyło się dokładnie tak jak przypuszczałam: Czesio i Pola zaczęli się wylewnie witać, nadstawiać pyzulki, strzelać baranki, tulić się, mruczeć, opowiadać; Jożo smyrgnął do wnętrza kanapy, Miś zaś długo, długo tkwił nieruchomo, w raz przyjętej pozycji, przyglądając mi się z nieprawdopodobną intensywnością. Na jego pysiu malowało się najwyraźniejsze: "no znam ją, kurczę, znam, ale skąd??? no kogoś mi przypomina...". Po kilku godzinkach bezustannego śledzenia mojej osoby, nieustannych wnikliwych obserwacjach, trzymaniu się w bezpiecznej odległości, wielu przemyśleniach, badaniach i analizach - Miś ewidentnie rozwiązał zagadkę (obstawiałam,że zajmie mu to kilka tygodni) i też przyszedł się poprzytulać.
I wszystko potoczyłoby się iście sielsko, gdyby nie zaszywający się w kanapie Jożik. Przez kilkanaście godzin wracałam w okolice kanapy, by rymsnąć na kolana przed kołdrami i poduchami, tkwiącymi w jej otwartym wnętrzu i aby rozmaitymi słowy zachęcić pieszczocha do wyjścia. Nie było mowy. Aż do mojej choroby Joż obrażony był śmier.tel.nie. Jeśli wychodził z kanapy to tylko na siusiu i jedzonko, przy czym demonstracyjnie odwracał się do mnie kuperkiem. Głaskanie było absolutnie wykluczone.
Krótko przed tym, nim tajemnicza zaraza powaliła mnie w piernaty, przebłagałam wreszcie rozczochrane bóstwo, obdarowując je obficie i pokornie rybnymi kabanoskami.
Powitania z mężem opisywać nie muszę? Zjedzony nie został.
Cudem jakimś... 