Przez sześć ostatnich miesięcy opiekowałam się dwoma kotkami, które urodziły się w moim ogrodzie - kotka szylkret i półdługowłosy czarny kocurek. W sierpniu dołączył do nich starszy o kilka miesięcy kot. Cała trójka chowała się znakomicie, cały czas były w moim ogrodzie i karnie stawiały się na posiłki - na "kici kici.
W międzyczasie chłopcy zostali wykastrowani, koteczka niestety uciekła nam z transporterka, na terenie posesji.
Nie było jej półtora dnia.
Już na poczatku listopada koty dostały ocieploną budę z gankiem, oraz ciepłe pomieszczenie pod balkonowymi schodami, nad wejściem do którego jest szczelny "namiocik" z poliwęglanu z przeznaczeniem na jadalnię.
Moje kłopoty zaczęły się od kilku dni, odką zrobił się mróz.
Młodsze rodzeństwo pojawiało się sporadycznie na karmienie i jadły tylko odrobinkę. Wyraźnie były zestresowane.
Od trzech dni ich nie ma wcale.
Najstarszy kot pojawia się raz dziennie, nie w porach karmienia i równiez zjada odrobinę i znika.
Dziś ( rano temperatura -19 st.C.) kot pojawił się w ogrodzie i udało mi się go zwabić na oszklony taras i zamknąć drzwi wejściowe. Taras, ze względu na rosliny jest dogrzewany do ok. +5 st.C.
Kot miauczy z dłuższymi przerwami i niczego nie chce jeść choć minęło 6 godzin od "uwięzienia" go.
Chciałam przetrzymać go na tarasie przez okres wysokich mrozów, ale serce mi się kroi, jak słyszę te jęki.
Co radzicie zrobić? Przetrzymać jęki, czy wypuścić go na mróz.