Mnie osobiście w tym wszystkim najbardziej boli tzw. ironia losu...
Kiedy upewniliśmy się, że rezydenci z całą stanowczością nie chcą Tosi w swoim gronie, a ona zasmakowała już w domowym życiu, które wyraźnie jej się podobało, postanowiliśmy szukać jej domu wśród naszych znajomych. Chcieliśmy mieć pewność, że idzie do ludzi, który znamy i darzymy pełnym zaufaniem. Znaleźliśmy taki dom. Zawiozłam ją tam sama, bo Michał musiał akurat być w firmie z powodu nawału pracy. Wracając, byłam dobrej myśli, bo zostawiłam kota, który na nowym miejscu spałaszował z apetytem kolację i miział się do nowych ludzi

.
Niestety, moja radość trwała krótko. Po kilku dniach okazało się, że Tosia nie korzysta z kuwety

. Nie pomogło eksperymentowanie z piaskiem, ziemią, przestawianiem kuwety. Znajomi z żalem odwieźli ją do nas z powrotem

.
Uznaliśmy, że widocznie tak ma być, że Dąbrowy to jej miejsce na ziemi. Miała odtąd być kotem bywającym w domu w czasie naszej obecności, regularnie dokarmianym, ale nocującym na zewnątrz, co pozwalało nam uniknąć nocnych, kocich awantur. Zapewniliśmy jej styropianowe schronienie w garażu, z którego chętnie korzystała. Miała też jakieś znane tylko sobie miejsca do spania, bo czasem przybiegała na śniadanie trochę spóźniona...
Bardzo żałuję, że tego feralnego dnia Tosia odwiedziła swój poprzedni dom

. Z całą pewnością nie była głodna, ale mięso to rarytas, którym nie pogardzi żadne wiejskie zwierzę

. Rozżalony Michał skwitował to jednym gorzkim zdaniem: „Nigdy nie nakarmili jej do syta, a na koniec otruli"...
Ironia losu...