Na Jeżycach, obok szpitala Raszei jest stado kotów. Obserwuje je od jakiegoś czasu - do tej pory były dwa dorosłe koty (rodzice) i trzy podrostki, takie około 4 miesięcy. Miałam je sobie spokojnie ciachnąć za jakiś czas, ale dzisiaj dramat... Spotkałam karmicielkę i dozorczynię i dowiedziałam się co następuje:
karmicielka (lat 90, niby miła, ale oporna, pt. "ile pani ma lat, żeby mnie pouczać?!") wypuściła wczoraj na dwór cztery kocięta, na oko 3 miesiące z kawałkiem, które przez ostatnie 2,5 miesiąca miała w domu!

Dzisiaj wypuściła też ich matkę, która siedzi w okienku piwnicznym, ma przerażenie w oczach i żałośnie miauczy. Dała się pogłaskać, ale jest sztywna ze strachu. Kocięta zupełnie zdezorientowane, kręcą się w kółko, wyłażą na uliczkę. Karmicielka beztrosko poinformowała mnie, że "będą się musiały nauczyć tu żyć" oraz "że długo nie pożyją, bo dzieciaki i ludzie z psami im nie pozwolą"

Dozorczyni, rozsądna kobieta, twierdzi że faktycznie koty nie utrzymują się tam długo... Porażka. Zupełna porażka.
Wiem, że pytanie zabrzmi naiwnie, ale czy ktoś miałby choćby piwnicę żeby je przechować? Ja mogę je wyłapać, przewieźć gdzie trzeba, ale pilnie trzeba im jakiegoś kąta. Maluchy są oswojone, choć teraz - odkąd karmicielka zafundowała im terapię szokową - nie chcą podejść do ręki. Boję się, że sobie tam nie poradzą, nie znają życia na dworze. Jest zimno, piwniczne okienka pozamykane... Nie wiem co z nimi będzie
