„Djuna – długa podróż do domu…”
Niestety, nie udało nam się załatwić większego transporterka, ale zakupiłyśmy szeleczki do ewentualnych spacerów po pociągu. Ubrałyśmy, a raczej wcisnęłyśmy Djunę w czerwone, twarzowe cacko ( które, pomimo iż rozmiaru XL , ledwo było można dopiąć), zapakowałyśmy niczego jeszcze nieświadomego stwora do transporterka i wyruszyłyśmy w drogę. Na dworzec.
Dju po drodze wydała kilka miauków, które całe szczęście nie były zapowiedzią następnych śpiewów i koncertów.
I tak sobie po ludzku myślę, czy owe miauki nie były pożegnaniem Djuny z Tychami.
Kiedy wsiadłyśmy do docelowego pociągu, już w Katowicach, marzenie o wygodnej, komfortowej podróży z każdą kolejną stacją pryskało jak bańka mydlana. I bynajmniej nie z powodu zachowania Dju: calutką podróż była grzeczna i nie wyglądała na zestresowaną. Kiedy wkładałyśmy palce przez szczebelki transporterka, żeby ją trochę pogłaskać pod bródką, wystawiała główkę. Żadnych niespodzianek nie było, a Dju przespała praktycznie całą drogę (choć na początku, kiedy stałam z nią w przedsionku z racji ciasnoty, zastanawiałam się jak jej zmysł słuch znosi ten potworny huk stukotu kół, który w przedsionku jest szczególnie słyszalny.)
Wracając do poprzedniej myśli… Podróż nie była niekomfortowa z powodu Djuny, ale gł. z racji „nalotu” na pociąg podpitych grzybiarzy z dużymi wiklinowymi koszami, którzy również zmierzali na północ, na grzybobranie, sowicie zakrapiając ów ekscytujący fakt mocnymi trunkami, a także ogólnie z powodu ścisku i tłoku. Przez pewien moment stałam wciśnięta w kąt z twarzą wbitą niemalże w rurkę przy drzwiach wejściowych. Własnym ciałem zasłaniałam kontenerek z Djuną w środku przed ew. zmiażdżeniem.
Jednakże pomimo stanu wskazującego na spożycie pewnej grasującej po pociągu grupy wciąż przemieszczających się na papierosa ( i nie tylko osób) oraz języka bardzo potocznego, właściwie musze powiedzieć, że wszyscy byli w sumie mili dla mnie i zaglądali z zainteresowaniem do kontenerka „kiciując” przy tym. Oczywiście nieodłączne były teksty w stylu: „no, pokaż Pani tego tygrysa”.
Po pewnym czasie udało mi się zająć miejsce siedzące obok córki i „chatkowego” Mikusia. (pozdrawiam). Wcześniej uparłam się, że będę z Djuną w przedsionku, bo na samą myśl o ciasnym przedziale z 10 osobami w środku robiło mi się duszno, ale kiedy pociąg stanął na jakiejś stacji, otworzyły się drzwi i pewna pani zapytała: „ czy zmieści się tutaj grupa 14 osób?”, które to pytanie było pytaniem, okazało się , retorycznym, bo zaraz po nim grupa 14 osób zaczęła śmiało przeć do przodu. Zrezygnowałam wobec tego z pobytu w przedsionku i przeniosłam się do przedziału, gdzie wygospodarowano dla mnie i Dju trochę miejsca.
Nie będę dalej uplastyczniać opisu tej podróży. Gdybym miała talent do pisania tekstów kabaretowych , to znalazłbym co najmniej kilka pomysłów na opis polskiej rzeczywistości „ w krzywym z lekka zwierciadle”.
Ale ja przecież nie o tym.
Podsumowując podróż: Djuna zniosła ją dzielnie.
Na stacji czekał na nas przyszły Pańcio Djuny . Przywitaliśmy się i wsiedli do samochodu. Czekała nas ok. godzinna jazda. W tym czasie Djuna dalej była grzeczna, tylko pod koniec podróży kilka razy zamiauczała, po czym zrobiła qupę. Jest to tyle warte wspomnienia, że po jakimś czasie, kiedy siedzieliśmy sobie z Domkiem nad Wartą ( w ramach spaceru i poznania miasta) i rozmawialiśmy o tym i o tamtym, a także przez moment wróciliśmy do podróży i tego, jaka Djuna była dzielna, no i do tej qupy właśnie, że dopiero na sam koniec, Pańcio Djuny sam zauważył, że właściwie Djuna sygnalizowała, że chciałaby się załatwić i może niekoniecznie w transporterka… To było owych kilka miauków. A ja sobie pomyślałam, że bardzo trafna interpretacja owego faktu.
Po przyjeździe do domku, a była k. 5 rano, przywitała nas z kolei Pańcia Djuny i nastąpiło otwarcie kontenerka. Nastąpiło otwarcie kontenerka i klasyczne zachowanie kota w nowym miejscu: wjazd po łóżko czyli wbicie się w ciemny kąt.
„No trudno – pomyślałam – jakoś będzie”.
Po jakimś nie długim czasie Djuna wyszła jednak z kąta, zachęcona przymilnymi głosami nawołującymi ją do ukazania się światu w całej swojej krasie. Hitem okazał się biały polarowy kocyk ułożony na podgrzewanej podłodze. Taaak… To Djunie się spodobało najbardziej… Wylegiwała się na kocyku, trochę potarmosiła myszkę, ale leniwie, jedną łapką, po czym przyszedł Neo.
Neo to smukły burasek z czerwoną obróżką i dzwoneczkiem na szyi.
Neo ma klasę. Nie lubi się narzucać, jest bardzo delikatny i chyba generalnie nie szuka guza. Nazwałam go kotem o „duszy Indianina’.
Neo podszedł ostrożnie do Djuny, która była z lekka zaskoczona, bo bardzo jej się podobało bycie „jedyną księżniczką” w okolicy, podszedł i nastąpiło pierwsze obwąchanie. O dziwo, nie było żadnych złowieszczych pomruków , jeżenia karków i ogonów. Było też mierzenie się wzrokiem, kiedy to, powstałe napięcie przypominało słynne sceny „pojedynków rewolwerowych” w westernach.
Neo spuścił wzrok.
Dużo by jeszcze pisać. Ale musiałbym chyba w odcinkach.
W czasie, który dane nam było spędzić wspólnie Djuna i Neo zdążyli kilkakrotnie się obwąchać. Neo zawsze podchodził do Djuny miękko, powoli, z dystansem. Robił to jakoś tak umiejętnie, że Djuna – owszem – buczała, ale nie jakoś tak szczególnie. Kiedy robiła się zdenerwowana, Neo odchodził o jakiś metr, dwa i siadał nieopodal, odwracając się do Djuny plecami. I tak sobie siedziały: Djuna na fotelu (nota bene zdążyła wygryźć stamtąd Pańcia) i Neo.
Dużo by jeszcze pisać.
Dju zdążył „zaliczyć” kolana Pańcia, obejść kąty. Kilkukrotnie się posiliła, oczywiście musiała spróbować również z miseczki dla Neo, załatwiła się bez problemu do zakrytej kuwetki, co było dla mnie wielkim zdziwieniem.
Dobrze się tam czuje. To jest spokojny dom. Do Djuny mówiono: „nasza księżniczka”. A Neo cnie był wcale zazdrosny, przynajmniej na takiego w ogóle nie wyglądał. Bo dostaje swoją porcję wszystkiego, co mu trzeba. Byłam też świadkiem takiej sceny: Djuna siedział an „swoim” fotelu, gdy podszedł Neo. Djuna zaczęła warczeć, Neo się wycofał, ale Pańcio w tym czasie łagodnie przemawiał do obu kotów, głaskając przy tym Djunę po głowie. Bałam się, że go ugryzie, ale nic takiego się nie stało.
I jeszcze jedno mi zapadło w pamięci. Coś, co w sumie mnie samej nie przyszło mi do głowy…
Otóż Domek Djunki, dowiedziałam się, zna ten wątek. Bo ja nie mówiłam, że prowadzimy taki… Domek nie miał nic przeciwko… Był jedynie zaniepokojony, że starzy opiekunowie Djuny mogą ją jakoś odnaleźć i będą sobie rościć do niej prawo…
Oczywiście nigdy by nie dostali ode mnie adresu.
Kończę tę przydługą historię. Bo jak się okazuje, mogłabym tak pisać i pisać...
Djuna jest w domu, w którym panuje łagodność, spokój. I myślę, że jej długa podróż do domu dobiegła końca...
Pozdrawiamy was wszystkich, którzy zaciskaliście kciuki za Djunkowy domek. Jak będzeimy mieli jakieś świeże info, damy znać
