Przeczytałam CAŁY wątek, od deski do deski (ha!) i dochodzę do wniosku, że ja też...... jeszcze do niedawna... byłam taka głupia!!!
Wychowywałam się na wsi, gdzie to myszki, mleczko dla kotków, małe się "likwiduje" i przez mój dom przeszło już dużo kotów
Ostatni, którego pamiętam był czarnym samcem, oczywiście niekastrowanym, bo wtedy to nawet nie słyszałam o kastracji i oczywiście również wolnobiegającym. Nieszczepionym, nieodrobaczanym również. Nawet nie wiedziałam, gdzie jest weterynarz najbliższy.
Kocurek zniknął w niezbadanych okolicznościach, potem jeszcze go widziałam raz czy dwa koło domu, ale do nas już nie przychodził.
Potem przybłąkała się do nas Kicia, kicia oczywiście zaciążyła, urodziły się kocięta, z których miałam sobie "wybrać" jednego, który zostanie, reszta... no. Tak pojawił się w moim domu Boniek.
Boniek był moim ulubieńcem, wydawało mi się WTEDY, że kupuję mu najlepszą karmę (Whiskas-dla burżujów), mlekopij, śpi ze mną, a nie w stajni, no hajlajf. Dałyśmy go wykastrować, bo przychodził pokiereszowany przez bójki z innymi kotami, a dla kotki wet poleciła tabletki anty (!).
I tak sobie wesoło żyliśmy, kot miał w międzyczasie przebiałkowanie, na które wet dała mocny antybiotyk, który go uczulił, a myślała, że to niezwykła tropikalna

choroba, a tu kurcze od mleka oczywiście miał.
Szukając wyjaśnienia czarnych kropek na kocim pyszczku zaczęłam się troszkę, ale tylko troszkę, internetowo edukować... odrobaczanie, sterylizacja, zakaz dawania mleka itp.
Boniek był z nami 3 lata...aż pewnego dnia wyszedł z domu i już nie wrócił. Serce mi pękło. Ogłoszenia na tablicach i w necie nic nie dały. 2 miesiące poszukiwań i płaczu.
Przeglądając internet natrafiłam na zdjęcie kota, który do złudzenia przypominał Bońka, to nie był on. Lecz ten jego pyszczek... pisali, że jeśli ktoś go nie adoptuje to trafi do schroniska.
Wtedy zaczęłam szukać, co to adopcja, jak wygląda wizyta, opieka nad kotem, żywienie, szczepienia, bezdomność, zabezpieczanie okien, nawet czytałam specjalne artykuły o żwirku i kuwetach, bo tak naprawdę nie miałam o tym pojęcia.
Dziś jestem innym człowiekiem, pół roku spędzone na miau i opieka nad moim adopcyjnym kotkiem wygląda zupełnie inaczej niż opieka nad moimi kotami kiedyś. Rodzina i sąsiedzi do tej pory pukają się po głowie, jak wychodzę do ogrodu z Uszkiem na szelkach. Jak mówię o sterylizacji/kastarcji, to słyszę komentarze typu "Taką krzywdę robić! Jeszcze po kocie chłopa se wykastrujesz, co?". Kupuję karmę Bosch 25zł za kilo, to wywracają oczami, że jak mogę przy marnej wypłacie tyle na kota wydawać, w Biedronce jedzenie jest tańsze! I czy z przyszłym dzieckiem też będę co 5 dni do weta latać?!
Teraz w domu mam jeszcze tymczasa, szukamy mu domu, tak bardzo źle wyglądał, gdy go zobaczyłam w tej stodole, siedział i jakby czekał, prosząc zaropiałymi oczkami "Zabierz mnie stąd!". Nie mogłam go tam zostawić. I teraz już wiem, jak ważna jest sterylizacja i kastracja. Szlag mnie trafia, gdy wet mojej bratowej, co ma Goldena z pseudochodowli mówi jej, że suka dla zdrowia musi mieć raz młode. Nigdy nie zaufam weterynarzowi na 100%. Tak jak ktoś tu wcześniej pisał, patrzę na ręce i szukam potwierdzenia, albo zaprzeczenia jego opinii. Na szczęście mój obecny gabinet wet. jest cudowny. Inny niż te, z którymi do tej pory miałam do czynienia.
Jestem inną osobą. I dziękuję wolontariuszkom z BB, że nie skreśliły mnie od razu. Bo wiem, że mogły, ale przyjechały na wizytę, porozmawiały, UŚWIADOMIŁY, bo chciałam słuchać rad i nigdy więcej nie mieć takiej sytuacji, gdzie mój najlepszy, najukochańszy przyjaciel znika i jestem bezsilna. Godziny i dni wyczekiwania i wyobrażania sobie, jakie okropności mogły go spotkać zmieniły mnie i proszę tylko o wybaczenie za to, iż przedtem byłam taką dyletantką.