"Opowieści z krypty", czyli jak zgrzybieliśmy.
Pewnej zimowej niedzieli siedziałam sobie z Glucurkiem na kolanach, kiedy nagle zauważyłam za jednym uchem dziwny łupieżyk. Najpierw pomyślałam, że się chłopak czymś upaprał, ale im dłużej usiłowałam go zetrzeć, tym bardziej się ujawniał. "nic, zimno, nie zimno, trzeba coś z tym zrobić, bo inaczej nie dam kotu spokoju. Będę chodzić za nim krok w krok, zmęczę się, spocę, będę źle spać i tyle". Zarządziłąm szybki alert: TŻ składać transporter, Spadkobierca - pilnować kota, ja - do ubierania. Pięć minut później maszerowałam krokiem rozmaitym do weta. Na miejscu okazało, się, że to ... grzyb ("jaki grzyb? A bo to ja grzyba nie widziałam? To łupież jest jakiś przecież", pomyślałam. próbka od badan została pobrana, co zaowocowało tym, że całe ucho kocie nagle stało się łyse

(enigmatyczny "łupieżyk" odchodził razem z włosami

). Dostaliśmy"ogólnorozwojową" maść do smarowania i następny termin wizyty. Kiedy pojawiliśmy się wyznaczonego dnia, nikt już nie mógł mieć wątpliwości, że Glusik został Zapalonym Grzybiarzem - wyglądał jak zakapior-liliput, który właśnie dopiero co wrócił ze starcia z bandą złoczyńców - cały był w łysych zaognionych plackach (które w dodatku rozmieszczone były w najdziwniejszych miejscach). Po obejrzeniu wyników hodowli, wet ze stoickim spokojem objaśnił, że mamy popularnego w kociarskich kręgach (to już coś, prawie poczułam się członkiem społeczności

) microsporum canis. Grzyb jest paskudny, upierdliwy i potrafi przenieść się na ludzi, jeśli zatem któreś z nas zauważy na sobie regularne różowiaste plamy, należy iść do dermatologa i powiedzieć, że kot ma microsporum. No cudnie.
Wracałam do domu z płynem do smarowania w kieszeni i Glucem w gustownych fioletowym kołnierzu. Zaraz po wejściu do mieszkania zwołałam Walne Zebranie Rodziny, na którym słowo w słowo powtórzyłam słowa weta, na pocieszenie dodając, że co prawda grożą nam (potencjalnie) plamy, ale w muchomory się nie zmienimy i kapelusze (z gustownymi blaszkami) nam nie wyrosną, po czym dałam hasło "spocznij, rozejść się", zaleciłam codzienne dokładne obserwacje kończyn i z poczuciem rzetelnie spełnionego obywatelskiego obowiązku zabrałam się za "pranie" Gluca.
I tak woziliśmy się z grzybonem jakieś trzy miesiące . Po ponad miesiącu i Kulka dla towarzystwa postanowiła "zgrzybieć", mieliśmy więc w domu całkiem zgrany duet miłośników runa leśnego.
Relacje pomiędzy kotami się nie zmieniły, a raczej zmieniły na lepsze, co tylko utwierdziło nas w przekonaniu, że nieszczęście łączy.


aż do wspólnego spania "na I Chinga"
