"Opowieści z krypty" - ciąg dalszy, czyli fajnie jest - wszystkie zabawki moje.
Czwartek 29.01. 2009. Zimno jak smok. Zimno i wilgotno. To nic, ze jesteśmy umówieni na około 16.00, a mamy do przebycia raptem coś niewiele ponad 100 km. TŻ zarządza wyjazd na 13.00 ("bo może być tłok na drodze, bo może zacząć padać, bo może być wysyp wariatów, bo..."). Jedziemy. Mijamy kolejne miasteczka, w samochodzie cieplutko, w tle muzyczka z "Trójki". Cudnie. Nawet zapomniałam jak bardzo już nie mogę się doczekać. Oczy powoli mi się kleją, aż tu nagle pada TO pytanie. "To jaki jest ten kot?"

Dyplomatycznie udaję, że nie słyszę. Siedzę cichutko, oczy przymknięte, oddech przytłumiony (a nuż uzna, że zasnęłam, da spokój, a potem zapomni

). Nie, nie zapomniał. Za chwilę słyszę: "Olucha, śpisz? To jaki jest ten kot?". "Oj, mały jest. Taki jaki miał być. I fajny" - odpowiadam. Cisza. Dobra nasza, myślę, jak dobrze pójdzie napasie się tą informacją i przestanie drążyć. Siedzę. Siedzę. Dla odwrócenia uwagi wspinam się na wyżyny cwaniactwa i ze świętym oburzeniem komentuję zachowanie kierowców na drodze (coś w stylu - "taka pogoda, a oni jadą jak wariaci. No jak tak można. potem tyle wypadków"

). I już, już wydawało się, że wygrałam.
Nie zapomniał.

"No ale jaki kolor?" - pyta. I tu już wyjścia nie było. Pozostawało ujawnić prawdę, zostawiając sobie jednakowoż furtkę bezpieczeństwa. "Chyba czarny, ale... głowy nie dam".

"Oj, mówię, nawet gdyby był bury, to przecież identycznych na pewno nie ma. Poza tym z daleka przecież nie będziesz patrzył, bo aż takiego dużego mieszkania nie mamy, żeby podpadało pod Zamek Kórnicki, to odróżnisz".

Ufff. Jakoś wybrnęłam.
Oczywiście, na miejscu byliśmy za wcześnie, więc zdążyliśmy zwiedzić rynek, wszystkie okoliczne uliczki, bulwar nad rzeką, ponarzekać na ziąb, pooglądać wystawy, jeszcze porządniej zmarznąć...

. no dobra. Jedziemy pod ten adres. Może już ktoś tam jest. Był! (o matko, jak dobrze, już mnie aż ściskało z niecierpliwości). I wreszcie zobaczyłam Glusia! Mały pingwin - ruchliwy, ciekawski, okrutnie zainteresowany michą, no cudo. Wzięłam na ręce. Matko kochana jaki malutki! A jaki histeryk !

"Nie! Co mi robisz? Zostaw mnie! Ja nie chcę na rączki! Ja chcę na dół! Postaw mnie!". Cudnie się wkurzał. Sam miód!
Potem już standard: rozmowa adopcyjna, podpisywanie umowy (Glusik w tym czasie zdążył już z pięć razy poszkrabęścić drapak, ze dwa razy obejść transporter, ze trzy razy podjąć próbę zajrzenia do środka, no tak, dla zabicia czasu.
Wracamy. Pierwsze 20 minut jęczenie i złorzeczenia i klątwy ("czemu mam tu siedzieć. Ja nie chcę. Ja chcę pozwiedzać. no dlaczego mnie nie wypuszczasz, babo"), potem spokój - Gluś uznał, że chyba baba jest głucha, towarzyszący jej facet takoż, więc nie ma sensu się przemęczać. Poszedł spać.
Jesteśmy w Poznaniu. Dojeżdżamy do domu.Postanowiłam, że skoro i tak już Glusia męczymy transportem, to jedna "wycieczka" więcej nie zrobi różnicy - poprosiłam TŻ-a, żeby mnie wysadził przed lecznicą (od której do naszego domu jest dosłownie pięć kroków), to od razu "wciągnę małego do ewidencji". Tak też się stało. Wszystko poszło jak z płatka, poza imieniem. W drodze zaczęliśmy się zastanawiać jak będziemy go nazywać i doszliśmy do wniosku, ze skoro prawie czarny, to może Woland? Tak podałam w lecznicy, zaznaczając oczywiście, ze i tym razem proszę ołówkiem, bo to robocze imię i może ulec zmianie.
Uległo. musiało ulec. A gdzie tam! Jaki Woland?
Po wizycie u weta, Glusik wreszcie zawitał do domu. Postawiałam transporter, otworzyłam drzwiczki, mały wyszedł, rozejrzał się i stwierdził: "fajnie jest, wszystkie zabawki moje"

i ... zabrał się do mordowania największej myszy w domu. Kulki w ogóle nie zauważył!
Ale ... Kulka zauważyła jego

i postanowiła się przede wszystkim na nas obrazić.
cdn