W Chile ziemia sie trzesie. Czesto. Na tyle, ze po pewnym czasie nie zwraca sie uwagi na drzenie podlogi czy brzeczenie szyb w oknach, ot laskocze w piety. Jednak to co Matka Ziemia zdecydowala sie nam zafundowac o 3 rano w sobote 27 lutego nie bylo juz laskotaniem w piety.
Szczegoly techniczne typu ile stopni, gdzie i jak wszyscy znacie, nie bede sie powtarzac, pozstane przy odczuciach i efektach.
Jak pisalam wyzej, nie zwracamy juz uwagi na pomruki, wstrzasy i tak tez poczatkowo przyjelismy to sobotnie. Mylnie jak sie okazalo. Ja zerwalam sie z lozka zaraz po Kici, ktora zaczela biegac na krotkich lapkach niezle przestraszona. Gdy z gornej polki regalu spadla puszka ze szklanymi kulkami (amunicja do procy) wybiegla z pokoju, a ja tam wbieglam by trzymac duzy monitor, ktorego podstawa jakas taka malo stabilna jest.
Liczylam sekundy twardo oparta o biurko. Okropny halas robily okna tarasowe, blaszany komin od kominka i dach. Do tego byl jeszcze inny dzwiek, gluchy, dudniacy, gleboki pomruk dochodzacy z glebi ziemi. Nigdy takiego nie slyszalam.
Zgaslo swiatlo i w tym momencie zrozmialam, ze to nie zarty. Nigdy pradu nie odlaczali przy byle wstrzasach. Poniewaz tynk mi sie na glowe nie sypal, kompletnie irracjonalnie stalam i trzymalam ten cholerny monitor zamiast wg ogolnie przyjetych zasad wyjsc z domu czy chociaz stanac we futrynie! Nikt z nas nie wyszedl. MD i Starszy po prostu nie mogli juz wstac z lozek! Domem chybotalo jak lajba na Przyladku Horn.
Trwalo to wszystko niecale dwie minuty. Zakonczylo sie nagle, jak odciecie nozem.
Co tu duzo ukrywac, na lekko miekkich nogach z zapalonymi latarkami (kazdy ma przy lozku) obeszlismy dom. Pokoj po pokoju. Na szczescie caly, nic nie peklo, nie zawalilo sie.
Kicia odnalazla sie wbita pod lozkiem spod ktorego wyszla ale tylko na chwilke, by schowac sie pod lawa. Wzieta na rece trzesla sie biedactwo i szukala schronienia pod pacha.
Po pobieznych ogledzinach okazalo sie, ze zostalismy bez kieliszkow, szklaneczek, wazonow itp gadzetow, ktore staly na 'pomocniku' w jadalni. Czajnik w kuchni tez lezal na podlodze plus male bajorko wody (z czajnika). W spizarni z polki spadl malakser, szczesliwie na sterte tacek po jajkach. A moze nieszczesliwie, bo mialabym pretekst zeby kupic nowy

Niestety notebook stal na krawedzi, spadl z biurka i zywot zakonczyl.
Na zewnatrz stwierdzilismy, ze komin stoi a Krzyz Poludnia jest na swoim miejscu czyli Ziemia cala.
Kiedy nie ma pradu, nie mamy tez wody w kranach bo nie dziala pompa przy zbiornikach. Jednak majac gaz butlach i wode w butelce zaparzylam herbate, ktora przy kolejnych, juz zdecydowanie lzejszych replikach wypilismy. Bedac jakby nie bylo Polakami, nie moglo obyc sie bez czegos mocniejszego. Poniewaz nasz barek to solidna stara komoda zaden trunek nie ucierpial.
Poniewaz stary poczciwy telefon dzialal probowalismy polaczyc sie z rodzicami. Niestety najwyrazniej polaczenia miedzynarodowe byly juz zablokowane/przeciazone. Komorki nie dzialaly. Z braku pradu wszystkie wazniejsze centrale/nadajniki dzialaly pewnie pedzone generatorami.
Kicia sie powoli uspokajala, my rowniez. Choc powrot do lozek nie przyniosl spokojnego snu to po nocnych przezyciach trzeba bylo oko zmruzyc.
Okolo godziny 10, po kolejnym wstrzasie nalezalo zaczac jakos 'dzien po'. Zreszta Kicia bardzo, ale to bardzo chciala wyjsc z domu.
Po pogawedce z sasiadem okazalo sie, ze przezylismy najsilniejsze trzesienie ziemi w Chile od kilkudziesieciu lat. Jakos sie nam wierzyc nie chcialo, ale radio to potwierdzilo, dodajac, ze bylo wiele razy silniejsze od tego na Haiti.
Prad odzyskalimy okolo 12stej. Internet tez sie pojawil. Najwazniejszy w tej chwili byl kontakt z rodzicami, przeciez TVP nie szczedzilo zapewne informacji z epicentrum, ktore od nas bylo okolo 300km.
Okazalo sie, ze moja mama od momentu uslyszenia wiadomosci az do mojego telefonu probowala dodzwonic sie ma numer podany przez MSZ. Bez skutku - nikt nie odbieral przez te kilka godzin. MD zdazyl chwile pogadac ze swoja mama, sprawdzilismy poczte po czym odcielo i internet i telefon. Glucha cisza nastala.
W niedziele udalo sie nam znalezc w okolicy dzialajaca kafejke internetowa. Kolejka chetnych spora. Udalo sie z trudem dodzwonic do mojej mamy, ktora przekazala wiadomosci o braku netu i telefonu dalej. Udalo sie tez odpisac na JEDNA wiadomosc.
Najbardziej poszkodowana z tego wydarzenia wyszla Kicia. Przez cala sobote nie chciala wejsc do domu. Wpadala tylko na przekaske i do kuwety. Odpuscila nawet swieta popoludniowa drzemke na swojej ulubionej desce do prasowania. Dopiero poznym wieczorem jakos udalo sie ja przekonac, jednak kolejne wstrzasy znow pognaly ja pod lozko.
Doszla do siebie dopiero w poniedzialek, a teraz juz zupelnie zapomniala i wrocila do swoich rytualow.
Telefon z internetem wrocily juz we wtorek co nas bardzo zaskoczylo z racji na to, ze mieszkamy jakby nie bylo na wsiowych przedmiesciach i wyobrazam sobie, ze nie maja najwyzszego priorytetu. Stolica funkcjonuje juz w miare normalnie, lotnisko pomalu tez - pasy nie ucierpialy za to azurowe budynki owszem i wlasnie je doprowadzaja do porzadku.
Slowa mojej babci "najwazniejsze jest to co zobaczysz i bedziesz wspominac' okazaly sie prorocze.
W ciagu dwoch minut moglismy stracic wszystko materialne co mamy, moglismy nie miec gdzie mieszkac, ba moglismy przeciez stracic zycie! Nawet w Santiago nie brakuje przeciez tragicznych historii, szczegolnie w dzielnicach ze stara zabudowa.
Zyjemy jednak - w calym domu, biedniejsi o kilka nic nie znaczacych skorup i notebooka.
Nigdy wiecej takich przezyc.
Dotrzasa nadal i bedzie tak jeszcze dlugo.