Zamorduję zmorę..
Wracam w sobotę do domu, po kilku godzinach nieobecności, koty nie ma. Pytam domowników czy widzieli - nie, a na dodatek też wychodzili w międzyczasie. Szukam jej w standardowych miejscach - w okolicach kaloryferów, pod kołdrą i innymi przykrywkami - no nie ma kota i tyle. Po kilkunastu minutach wyszłam poszukać jej na klatce schodowej - nikt nie zwrócił uwagi, ale a nuż przemknęła komuś między nogami..? Kota dalej nie ma. Zostawiłam resztę, żeby szukali w domu, sama polazłam na podwórko. Po chwili usłyszałam żałosne miauczenie, dochodzące z sąsiedniego podwórka, są tam jakieś magazyny i biura. Oblazłam całe podwórko, w ciemnościach, bo latarki oczywiście nie wzięłam, starając się zlokalizować źródło miauczenia. Rzecz jasna tym momencie w głowie miałam już najczarniejsze scenariusze.. Wreszcie stwierdziłam, że głos dochodzi z jednego z budynków, ale jak cholera się tam dostała? Przez piwnice może? Klękam więc przy okienku piwnicznym, wołam, przyświecam komórką, stukam w ściany, żeby poczuła, nawet jak nie słyszy.. I nic, słychać, że kot jest w środku, ale nie kwapi się podejść do wyjścia. Zaczęłam już kombinować, jak się włamać do środka..
I dobrze, że tego nie zrobiłam - okazało się, że kota zawinęła się w zdjęte z suszarki pranie i za nic sobie miała naszą panikę..
Muszę jej kupić lokalizator, taki jak do kluczy i przypiąć paskudzie do obroży..